Widmo (HBO crew): Hip-hop to zajebisty ziomek, który zawsze przy mnie był

photo credits: who shoot ya

„Szybko skumałem, że niektórzy z pozoru tworzą aurę wspólnoty, a tak naprawdę są w stanie przekręcić swoich znajomych – nie potrafię tego zrozumieć. Tak to już chyba jest z tą prawilnością i zasadami w ulicznym świecie. Najmniej przestrzegają ich ci, którzy najgłośniej i najczęściej o nich mówią” – wyznaje mi Widmo z ekipy HBO, jeden z najaktywniejszych warszawskich bomberów.

Co widzisz, kiedy patrzysz na Warszawę swojego dzieciństwa?

Warszawa była wtedy brudna i miała niezbyt przyjemny zapach. Wychowywałem się w ścisłym centrum, więc bezdomni, narkomanii i goście z bajerą „że ich okradli i potrzebują na bilet na pociąg do domu” byli na porządku dziennym. To, co dla niektórych przyjezdnych było wtedy szokiem, dla mnie było jak plac zabaw. Miałem wtedy raczej standardowe zajęcia – piłka, wycinanie sąsiadom na dachu z anten metalowych rurek, by później owinąć je kolorową taśmą izolacyjną i strzelać z jarzębiny, nabijanie na patyk rajskich jabłuszek i przerzucanie ich nad kilkoma piętrami budynku. To kwintesencja beztroskiego dzieciństwa w połowie lat 90. Dorastanie to już inna para kaloszy, bo wtedy pojawiły się hiphopowe zajawki.

Opowiesz więcej o tym metaforycznym placu zabaw?

Całym sobą chłonąłem miejsce, w którym się wychowywałem. Miało ono bardzo duży wpływ na moje postrzeganie świata. Wiesz, granie na fliperach na Centralnym, Cricoland, bazar pod Pałacem czy pierwszy McDonald’s w Sezamie. Te miejsca przyciągały do centrum miasta młodych ludzi. Również tych, którzy nie mieli przyjaznych zamiarów. Normą byli przyczajeni osobnicy, szukający ofiar do „skrojenia” czy pozostawione w krzakach przez kieszonkowców puste portfele i damskie torebki. W tym wszystkim my – dzieciaki z piłką pod pachą, z jakimiś drobniakami w kieszeni wyłowionymi z fontanny w Ogrodzie Saskim czy z siatką pełną połamanych wafli do lodów z lokalnej budki, które miła sprzedawczyni i tak na koniec dnia musiałaby wyrzucić do kosza.

Jakie miałeś wtedy podejście do ludzi, którzy trudnili się okradaniem innych?

Moje zdanie się nie zmieniło. Zarówno wtedy, jak i dzisiaj nie uważam okradania ludzi za coś pozytywnego. Uważam, że jest to najłatwiejszy poziom gry w życiu. W latach dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych „dziesiona” była czymś powszechnym, wiec trzeba o tym wspomnieć.

To teraz porozmawiajmy o warszawskim hip-hopie. Jak on wyglądał z twojej perspektywy, kiedy byłeś nastolatkiem?

Nastolatkiem byłem na przełomie milenium, gdy hip-hop miał się bardzo dobrze i nie było w nim przypadkowych osób. Było to na chwilę przed wielkim boomem tej kultury w naszym kraju. To czasy, gdy rapowe teledyski nie latały jeszcze non stop w telewizji, a kasety magnetofonowe krążyły z ręki do ręki. Szerokie spodnie, graffiti i poszukiwanie kartonów, by skleić dobrą matę. Wtedy prawie na każdym podwórku ktoś coś próbował robić. Wszystkie elementy się przenikały i ze sobą współgrały. Dziś raperzy przypominają sobie o b-boyach i grafficiarzach tylko wtedy, gdy muszą podnieść swoją autentyczność. Jako że byłem zbuntowanym małolatem, to hip-hop mi w tym okresie pomagał – był zajebistym ziomkiem, który zawsze przy mnie był i podpowiadał mi, co jest dobre, jak się zachowywać, a czego unikać.

Pamiętasz, dlaczego w ogóle zdecydowałeś się wejść w graffiti? Co sprawiło, że zakochałeś się w tej gałęzi sztuki?

Nie potrafię jasno odpowiedzieć na to pytanie. Pewnie złożyło się na to wiele czynników. W życiu już tak jest, że zaczyna się robić to, co robią ludzie wokół ciebie. Tak w latach 90. tworzyły się subkultury w Polsce. Później albo w tym trwasz, albo szukasz radości w innej zajawce. Mnie graffiti odpowiadało przez pewien czas. Były to głównie wyskoki na lokalnej, ale ogromnej i aktywnej scenie. Niektóre znajomości z wtedy zostały ze mną do dziś.

W pewnym momencie opuściłeś graffiti?

Malowaniem zajmowałem się przez kilka lat, ale na pół gwizdka. Nie żyłem nim od rana do wieczora. Była to czysta zajawka bez większej spiny. Nie działałem wedle reguł. Nie miałem aparatu, więc nie ganiałem za trafikami. Nie byłem nawet świadomy, że dobrze byłoby zrobić zdjęcia na drugi dzień. Czasami kolega zrobił dla mnie fotkę, ale nie przywiązywałem do tego większej uwagi. Po szkole przyjeżdżałem na „peron 2” i tam oglądałem sobie obrazki, które w czasach bez buffu szybko znikały, bo przykrywał je ktoś inny. Z perspektywy czasu uważam, że chciałem działać, to było dla mnie ważne. Pamiętam, że bywały takie tygodnie, kiedy w ciągu kilku dni byłem na jardzie dwa razy. Może to nie robi wrażenia, ale pamiętaj, że byłem nastolatkiem, który nie dostawał co miesiąc pensji.

Malowałeś tylko kolejki?

Nie. Malowałem wszystko – miasto, linie, legale. Po obejrzeniu pierwszego „Men in Blacka” uprawiałem też kompletny wewnętrzny damage środków komunikacji miejskiej. Starsi koledzy często brali mnie pod skrzydła i jechałem z nimi przez całą Polskę na wydarzenia typu Battle of the Year i jam na Pleciudze… Było tego trochę, fajnie teraz o tym powspominać. Z czasem to powoli zanikało i zamiast iść malować to spotykaliśmy się z kumplami na rapowych koncertach czy po prostu szliśmy na melanż. W pewnym momencie graffiti zniknęło z mojego życia bez jakiegoś konkretnego powodu.

Tak po prostu?

To był powolny proces. Definitywnie przestałem kupować farby jakoś w 2005 roku. To był moment, kiedy zaczął się konkretny buff. Na mieście pojawiały się obrazki, ale malowanie pociągów z mojej perspektywy jakby umarło. Co jakiś czas widywałem się z Piksem, który robił mi przegląd wyjazdów.

Ale jednak po latach wróciłeś do uprawiania tego sportu.

Po latach, gdy miałem już rodzinę i trochę siwych włosów, odebrałem smutny telefon – Piks poinformował mnie, że nasz ziomek z młodzieńczych lat Kams nie żyje. Zapytał, czy przyjadę na wspólne malowanie obrazków dla niego. Wiesz, każdy coś swojego, od serca. Nie wiedziałem, czy przyjąć zaproszenie. Myślałem, że nie pamiętam już, jak działa farba, ale pomyślałem, że spróbuję. Ręka prowadziła farbę, jakbym nie miał tych 15 lat przerwy, a zaledwie kilka dni. No i się zaczęło.

15 lat to kawał czasu. Jak wyglądało nielegalne graffiti, gdy znów się z nim przywitałeś?

Okazało się, że po „moich” czasach zostało niewiele. Kiedyś chodziłem po jardzie w tygodniu, spotykałem maszynistę wracającego z roboty, który mówił – „chłopaki, tylko nie po szybach”. Kiedy wróciłem do gry, wyglądało to już zupełnie inaczej. Teraz na składach roi się od kamer, które mają na wszystko podgląd. Kolejarze są świadomi, w jakim celu typy kręcą się przy torach. Doznałem szoku. Pojeździłem sobie po spotach, zrobiłem rozeznanie w temacie i uznałem, że akcje są do zrobienia, ale trzeba się więcej nachodzić i lepiej to wszystko zorganizować. Szczególną uwagę zwróciłem na przepływ informacji, jaki krąży w środowisku na temat spotów i możliwości. Nie ukrywam, że zaciekawiłem się warszawskim metrem. Zadawałem sobie pytania – czy dużo osób je robi? Czy jest w ogóle możliwe do zrobienia? Ale też szybko skumałem, że niektórzy z pozoru tworzą aurę wspólnoty, a tak naprawdę są w stanie przekręcić swoich znajomych – nie potrafię tego zrozumieć. Tak to już chyba jest z tą prawilnością i zasadami w ulicznym świecie. Najmniej przestrzegają ich ci, którzy najgłośniej i najczęściej o nich mówią.

Jak wspominasz swoją pierwszą akcję na warszawskim metrze?

Zacząłem się nim poważnie interesować, kiedy doszedłem do wniosku, że jest niedostępne. Kilka osób je robiło, ale w większości byli to turyści. Uznałem, że też się skuszę. Zaczęło się na drugiej linii metra, gdzie trwała wieczna budowa. Później były też akcje w stylu wyrywanie drzwi i tak dalej. Przewagę brała wtedy psychologia tłumu i chęć robienia szalonych rzeczy. Doszedłem do wniosku, że to nie moja bajka. Wyznaczyłem sobie cel, że muszę zrobić sowiecki model, który później przejedzie z ludźmi przez wszystkie stacje. Koledzy powiedzieli mi, że mnie popierdoliło, że ta misja się nie uda. Uznałem, że spróbuje zrobić to w pojedynkę i zrobiłem. Służby i driverzy nawet nie zorientowali się, że byłem w podziemiach. Po akcji adrenalina była wciąż tak silna, że nie potrafiłem zasnąć. Rano pojechałem na stację i czekałem na swój skład. Przyjechał. Zatrzymał się przede mną. Wsiadłem do środka i pojechałem z innymi pasażerami jak gdyby nigdy nic. Dojechałem do stacji, wysiadłem i zrobiłem zdjęcia. Wszystko się udało. Dopiero kiedy skład przejechał obok miejsca, gdzie dyspozytor ma widok na pociąg, skład zatrzymał się z pasażerami w tunelu. Wtedy zorientowali się, że dostali pstryczek w nos. To dla mnie kwintesencja robienia metra.

Czym w ostatnim czasie jest dla ciebie graffiti? Jaką odgrywa rolę w twoim życiu?

Dzięki niemu poczułem się młodszy! Kiedy wróciłem do zajawki, to poczułem olbrzymi głód malowania. Chciałem więcej i więcej. Organizowałem czas na malowanie, jak tylko mogłem. Można powiedzieć, że zacząłem nowy rozdział w życiu. Nie ukrywam, że przeszła mi przez głowę myśl, że ludzie będą się do mnie sadzić, ale nic takiego nie miało miejsca. Niestety w pewnym momencie musiałem się zmierzyć ze smutnymi życiowymi problemami i malowanie spełniało funkcję idealnej odskoczni, bo pozwalało mi na chwilę zapomnieć. Przez to zmienił się mój poziom strachu, lęku – jakkolwiek to brzmi. Czułem, że potrzebowałem większej dawki adrenaliny. Niekiedy nie chodziło o samo malowanie, tylko o misję, cel. Lubię sam zwiedzać różne systemy, bo mogę zmierzyć się z nimi w pojedynkę i zobaczyć ile naprawdę jestem wart. To daje mi największego kopa. W tej chwili będę malował mniej, bo będę mógł sobie pozwolić na graffiti tylko wtedy, kiedy mój syn będzie miał zapewnioną opiekę pod moją nieobecność. Ale powiem ci, że nie planuję przestać malować, bo dzięki graffiti poznałem wiele pozytywnych osób.

Myślę, że to doby moment, byś opowiedział o jakiejś konkretnej akcji.

Robiliśmy kiedyś one many na jednym z mazowieckich jardów. Wszystko było totalnie oblodzone. Skończyłem robić tło i usłyszałem dziwne dźwięki, które dochodziły zza kolejki. Wychodziło na to, że ktoś się do nas zbliża. Zszedłem więc z drabiny i postanowiłem to sprawdzić. Na szczęście zabrałem za sobą małą drabinę. Kiedy wychyliłem się za fronty, zobaczyłem pracownika kolei, który bierze ogromny zamach młotkiem (takim, którym… obstukują koła) na moją głowę. Szybko zasłoniłem głowę drabiną, z której nic nie zostało. Gdyby nie ona, moja głowa wyglądałaby jak galareta.