Konrad Brzos: Więcej ruchów, a mniej pierdolenia (rozmowa)

Jeden z polskich raperów powiedział mi kiedyś, że na festiwalach i backstage’ach nie znajduje partnerów do dyskusji o muzyce, bo naszych artystów z reguły interesują rozmowy o Olisie, budżetach i preorderach. I jeśli ktoś by mnie zapytał – co ja o tym myślę, to… zgadzam się z tą tezą. Generalizować nie mam zamiaru, ale gdybym miał zabawić się w księgowego, to jakieś 80% raperów, których spotkałem w swoim życiu, zainteresowanych było głównie rozmową o swojej karierze – „Bo wiesz, ja to, ja tamto. A napisałbyś, że jutro wrzucamy nowy klip?”. Fajnie, rozumiem, nie mam z tym problemu, bo cyferki wszystkim muszą się zgadzać, ale nieraz kończyłem wywiad z myślą: „ale, kurwa, nudny i/lub wyrachowany gość”. Nie to żeby Konrad Brzos powiedział mi coś, co wywróciłoby mój światopogląd do góry nogami, ale przynajmniej nie jest monotematyczny. Jest „jakiś”, wzbudził we mnie emocje i pasjonuje się – nie tylko swoją – muzyką. Wyrachowany stanie się może, dopiero gdy odniesie pierwsze sukcesy i wsiąknie w branże…

Jak określiłbyś miejsce, które obecnie zajmujesz w hiphopowej grze?

Jeśli mówimy o tekstach, flow i muzyce, to jestem bezapelacyjnie na podium. W kwestii PR-u, cyferek, zasięgów i rozpoznawalności zajmuję pewnie jakiś 192852 szereg.

Dlaczego?

Nigdy o to nie zabiegałem. Poza tym, nie znam się na tym, nie zajmowałem się tym. Po latach twierdzę, że to dobrze. Dzięki temu przez 15 lat odrobiłem wszystkie lekcje, jakie powinien odrobić raper, nim zauważą go słuchacze i wytwórnie. Obecnie jestem w opcji „wszystko jest do zrobienia, nic do stracenia”. Jestem ze wschodu Polski, a to odgrywa ogromną rolę – mamy inne podejście do sceny niż reszta kraju. Czujemy się przy kolegach z zachodnich miast, trochę jak piąte koło u wozu. Jesteśmy poza radarem słuchaczy, mediów oraz wytwórni. W najbliższym czasie chcę przebić szklany sufit i pokazać ludziom, jak rapuje się na wschodzie.

Czyli nie należysz do osób, które twierdzą, że dobra muzyka obroni się sama?

Gdyby odbiorcy kupowali albumy z tytułami płyt na białych pudełkach, to pewnie tak by to wyglądało. Spójrzmy jednak na sprawę jak realiści. Możesz być najlepszym raperem na świecie, ale jeśli nie trafisz w odpowiedni czas i miejsce, to zostajesz w martwym punkcie. Jest mnóstwo świetnej muzyki, o której nikt się nigdy nie dowie. Coraz bardziej jestem pogodzony z tym, jakimi prawami rządzi się scena i kto na niej funkcjonuje. Można zapierdalać albo siedzieć i narzekać, że świat cię nie rozumie, a odbiorcy nie doceniają. Ja narzekać nie mam zamiaru. Wiem, gdzie idę, niezależnie od tego, ile czasu zajmie mi realizacja moich planów. Zacząłem rapować, gdy miałem 7 lat, dziś mam 27. Jeśli poznałeś kiedyś dorosłych ludzi, którzy uważają się za niespełnionych artystów, to wiesz doskonale, jaką żenadą to śmierdzi. Uważam, że dobra muzyka obroni się sama tylko wtedy, gdy będzie miała na to szansę – jeśli publika będzie miała do niej dostęp. Wypowiedź skwituję tekstem z Nastukafszy: „Więcej ruchów, a mniej pierdolenia”.

Czyli co? Słuchacze są leniwi i słuchają tylko ksywek?

Tak, ale mi to kompletnie nie przeszkadza. Myślę, że są też tacy słuchacze, którzy po prostu nie mają czasu diggować dalej niż tylko na playlistach na Spotify. Nie ma w tym nic złego. Wiesz, ja słuchacza polskiego rapu tak naprawdę ani za bardzo nie znam, ani sam nim nie jestem. Przestałe go słuchać chyba w 2009 roku – w momencie, gdy Gural wydawał „El Polako”, a Grubson swój debiut.

Co się stało, że akurat wtedy odpuściłeś sobie kontakt z krajowym podwórkiem?

Powodów było kilka. Najważniejszy to w pełni opanowana znajomość języka angielskiego – w takim stopniu, który pozwala mi na zrozumienie tekstów, slangu i metafor. W pewnym momencie miałem więc do wyboru trzy fajne płyty z polskim rapem oraz dwadzieścia ze Stanów rocznie. To był moment, kiedy rozkwitało południe, Wayne przeżywał swój peak, a w Nowym Jorku atakowali Dipset i G-Unit. Do tego wszystkiego producenci z zachodniego wybrzeża, których było słychać na płycie Snoopa. Co jeszcze? The Game, Rick Ross, Jeezy, Bun B czy wchodzący do gry znikąd Brick Squad. W Polsce nie miałem się z kim identyfikować, bo nikt nie rapował o moim życiu, ani w sposób, który budziłby mój podziw. Tutaj wtedy najmocniejszym zawodnikiem był na pewno Mes. Youtube rozbujał się coraz bardziej, dzięki czemu mogłem dokopać się do niemalże wszystkiego. To spowodowało, że nie miałem już po co wracać do polskiego rapu, ale przyznaję, że sprawdziłem prawdopodobnie wszystko, co ukazało się między 1994, a 2009 rokiem.

Był jeszcze jakiś powód?

Tak, banalny. Zacząłem poznawać środowisko i większość raperów. Widziałem, jak zachowują się na koncertach w lokalu, w którym grałem co tydzień jako support. To skutecznie zniechęciło mnie do dalszego sprawdzania ich dyskografii.

Wcześniej mówiłeś o Dipsetach. Jak oceniasz ich walkę z The Lox?

Jadakiss i Juelz to moi idole. Cieszyłem się więc jak gówniarz, kiedy widziałem ich mierzących się ze sobą. Doskonale było widać, że The Lox spędzają ze sobą czas w studiu i na scenie. Kumają się perfekcyjnie. Brakuje tego chłopakom z Dipset, którzy pograli razem łącznie może z 3 sezony. Myślę, że wynik i energia byłaby zupełnie inna, gdyby walka odbyła się 10 lat wcześniej. Jada wyjebał ich w każdej rundzie. Od lat udowadnia, że w pełni zasługuje na miano jednego z najlepszych nowojorskich raperów. Styles jest brudnym i charyzmatycznym skurwielem – jak na ich pierwszym albumie. Świetna rzecz. Powiem ci jeszcze o Juelzu, bo to gość, który miał na mnie ogromny wpływ. Nadal mu kibicuję, ale słuchając jego ostatnich nagrań, mam wrażenie, że mu się już nie chce – głód zniknął, iskra zgasła, przespał swój moment. Jim Jones z ziomka z kulawymi zwrotkami stał się chyba najlepszym z drużyny. Życzyłbym każdej ekipie, by starzała się z charyzmą, klasą i bez wewnętrznych awantur tak jak robią to The Lox.

Które ekipy w Stanach zestarzały się jeszcze z klasą, a które niekoniecznie?

Bardzo źle patrzyło mi się na to, co działo się kiedyś z Dogg Pound. Zawiedli mnie też Slaughterhouse. Byłem ich fanem, a wyszło, jak wyszło. Royce i Crooked mają ostrą spinę, więc pewnie ich nowych rzeczy możemy się nie doczekać. Mieli potencjał na kilka świetnych płyt, ale niestety… Jedyna pozytywna rzecz, która z tego wynikła to podcast Joe Buddena – dostarcza światu solidnej rozrywki, nie zawsze w dobrym smaku. Wszystkie starsze, nieaktywne już ekipy powinny iść śladami Outkastu. Jeśli nie udzielają się już razem na albumach, to powinni wiedzieć, kiedy się zamknąć, zamiast rozliczać się u DJ-a Vlada z tego kto, komu i za co wisi szmal. Przykro się na to patrzy. Po takich gównianych sytuacjach trudno słucha się ich starych płyt. Mam nadzieję, że Griselda nie pójdzie w ślady Dipsetów i nie będzie u nich żadnych szumów, które utrudnią dalsze prace. Oni w moich oczach są obecnie najsilniejszą ekipą w Stanach. Najlepszy czas mają jeszcze przed sobą.

Co ma w sobie Griselda, że przyciąga tak wielu słuchaczy?

Na pierwszy rzut brzmią staroszkolnie, ale muzycznie to całkiem nowa rzecz wymyślona przez paru producentów. Roc Marciano dekadę temu stworzył coś, czego sam nie był do końca świadomy. Rozlało się to po wschodniej scenie na tyle, że tak uznani producenci, jak Alchemist, Beat Butcha czy Daaringer, zamiast gonić południe, zaczęli w końcu tworzyć nowe brzmienie wschodniego wybrzeża. Trafili w środek tarczy. Jest w tym coś, czego nie da się zastąpić najbardziej hitowymi refrenami. Każdy z nich ma unikalny styl rapowania i są mega płodni. Mają niesamowity wachlarz muzyczny, więc mogą chodzić różnymi drogami, jednocześnie nie chodząc na kompromisy, ani dostosowywać się do brzmień. Mają też to, o czym zapomnieli raperzy z Nowego Jorku – wizualny styl. To przekłada się na zainteresowanie w przeróżnych kręgach – modowych, artystycznych, sportowych. Moimi ulubionymi momentami jest współpraca Benny’ego i Hit-Boya, który produkował ostatnie płyty Nasa. Conway i Benny potrafią grać koncerty. Na występ tego pierwszego w Amsterdamie ustawiła się taka kolejka, jakiej nie widziałem nawet na Kempie. Klub pękał w szwach, a ludzie oglądali go z opadniętymi szczękami. Benny powiedział mi, że koniecznie musi zagrać w Polsce. Więc to pewnie kwestia czasu, kiedy twoi czytelnicy przekonają się, jak występuje na żywo.

Powiesz więcej o waszym spotkaniu?

Uciąłem sobie z nim 10-minutową bajerkę po jego koncercie w Amsterdamie. Dałem mu pendrive’a z moimi podkładami. Więcej wolałbym nie mówić. Powiem ci natomiast, że jakiś czas temu Isaac Pelayo – projektant ich okładki, ciuchów i designu polubił na Instagramie okładkę naszego albumu „Królowe paranoi”. Bardzo się zdziwiłem. Widać chłopaki głęboko diggują.

Pasja do amerykańskiego rapu pomogła ci w nawiązaniu współpracy z Peją?

Myślę, że to działa na zasadzie – swój swego wyczuje. Janek (Janek Badys – przyp. red.) skontaktował się z Rychem, a ten wyciągnął do nas pomocną dłoń i wrzucił nasz album na swój kanał. Było to w momencie, kiedy nikt ze znanych graczy nie był zainteresowany materiałem, w którym nie ma śpiewanych refrenów i ballad o bólu po byłych dziewczynach. Bardzo to doceniam. Tym bardziej, że Peja przecież niczego tym ruchem nie ugra, to pomoc z czystej zajawki – coś za co będziemy mu wdzięczni do końca życia. Cieszę się, że teraz też możemy liczyć na jego wsparcie. Zaczęliśmy z Jankiem słuchać rapu, gdy Peja był świeżo po „Na legalu?”, którego słuchał każdy. Gdybyś mi wtedy powiedział, że po latach będę sobie z nim współpracował i gadał o rapie, to bym ci nie uwierzył. Jest kopalnią wiedzy i ultra fanem amerykańskiej sceny. Uznanie w oczach ludzi, którzy byli dla mnie kiedyś superbohaterami, świetnie smakuje. Czuję też wsparcie od Piha i Włodka. Cieszę się, że marzenia z dziecięcych lat w naturalny sposób się urzeczywistniają.

Wnioskuję, że na twoim nowym krążku nie będzie – jak to nazwałeś – śpiewanych refrenów i ballad o bólu po byłych dziewczynach?

Ktoś, kiedyś powiedział, że jestem błyskotliwym chamem. Coś w tym jest, to całkiem zgrabnie oddaje mój styl pisania. Na nowej płycie starałem się oddać klimat wschodniej Polski, ubrudzić słuchacza jej klimatem i pokazać moje podwórka. Nie jestem zbyt emocjonalną osobą, ale czuję, że potrafię coraz bardziej otwierać się w tekstach. Uwolniłem się od przekombinowanych treści, upychania tysiąca rymów oraz innych zabiegów, które przelatują odbiorcom obok ucha. Teraz jestem bardziej bezpośredni, nie robię już rapu dla raperów. Czerpię z formy i warsztatu, ale nie robię z tego głównej atrakcji. Muzyka na „Zamachu stanu” jest zimna, obskurna i ciężka. Jeśli pojawiają się jasne momenty, to brzmią agresywnie i mocno. Album spajają odniesienia do filmów Pasikowskiego z lat 90. Jestem (jak za każdym razem) odpowiedzialny za miks, okładkę, cuty i aranże. Dlatego mogę zagwarantować, że to osobisty projekt. Znajdziecie na nim wszystko to, czego nie znajdziecie na typowej płycie z polskim rapem. I nie mówię tylko o rapie i bitach. Starałem się zaprezentować najlepszy uliczny rap, ale… to tylko mój punkt widzenia. Ocenę zostawiam odbiorcom.