Tius: W pewnym momencie odpuściłem rolę łowcy systemów (rozmowa)

Swego czasu był jednym z najaktywniejszych train-bomberów z Europy. Jego panele można było spotkać w wielu zakątkach świata. Część uwieczniona została w filmie Hamaz. Z Tiusem rozmawiam o tym, co przeżył w Kairze, nieprzyjemnym spotkaniu z trzecią szyną czy niebezpieczeństwach, którą czyhają na osiedlach w południowej Francji.

Zauważyłem, że przy okazji wojny w Ukrainie, polscy writerzy chyba po raz pierwszy (a już na pewno na taką skalę) zaangażowali się w coś innego niż tylko promowanie swojego imienia. Znaleźli miejsce, by przy swoich pracach odnieść się do sytuacji na świecie. Dlaczego tak rzadko zajmujecie stanowisko w kwestiach społecznych czy gospodarczych? W graffiti nie ma na to miejsca?

Myślę, że to jest trochę tak jak z tym hasłem w polskiej piłce – „Łączy nas piłka”. Ludzie związani z futbolem też nie chcieli zajmować się polityką. Myślę więc, że hasło „Łączy nas graffiti” idealnie tu pasuje. Ja graffiti traktuję jako unikatowy, międzynarodowy język – bez podziału na nacje. Za bardzo nie chcę się wgłębiać w inne różnice. Można powiedzieć, że patrzę na świat przez różowe okulary, ale wobec wojny w Ukrainie musiałem je ściągnąć. To zabrnęło za daleko.

Nie chcesz się wgłębiać, ale jednak zapytam – twoje podejście do malarzy z Rosji zmieniło się w ostatnich miesiącach?

Na początku totalnie nie wiedziałem, jak mam do tego wszystkiego podejść. Bardzo długo znam niektórych Rosjan. W końcu spotkałem się z jednym z nich i normalnie porozmawialiśmy. A tak poza tym, to nie utrzymuję kontaktów z Rosjanami, którzy popierają putina.

Jak wspominasz swój pierwszy wyjazd w głąb byłego Związku Radzieckiego?

W 2006 roku pojechałem do Ukrainy i od razu zakochałem się we wschodnim klimacie. Już wtedy czułem, że to dopiero początek mojej przygody z systemami w byłym ZSRR. Ludzie na miejscu okazali się bardzo pomocni. Pamiętam wycieczki po airschaftach w 20 osób, długie debaty przy wódce i pierogach, ale też pierwsze mocne zderzenie z trudnymi systemami metra. Pamiętam taką sytuację w Charkowie, kiedy wychodziliśmy ze stacji metra, w siatce mieliśmy sekator 900 mm i jabłka. Pech chciał, że siatka rozwaliła się przed samym komisariatem. Jabłka sturlały się pod nogi milicjantów, a sekator spadł na ziemię z hukiem. Od razu wzięli nas na komisariat. Wytłumaczyliśmy im, że sekator służył nam do obrony, a by nasza historia była bardziej realistyczna, to dodaliśmy, że mamy podbite oczy, bo ktoś nas zaatakował. Jakoś w to uwierzyli, szukali nawet fioletu pod oczami. Problem polegał na tym, że kolega nie miał paszportu i nie chcieli go wypuścić. Zaproponował im łapówkę w wysokości… trzech dolarów. Na początku wyśmiali jego ofertę, ale później ją przyjęli i podzielili te trzy dolary między sobą (śmiech). To najniższa łapówka, o jakiej słyszałem.

Co zobaczyłeś w Ukrainie? Jak klimat państwa różnił się od tego, jak wtedy wyglądała Polska.

Nie bałem się podróżować w głąb byłego Związku Radzieckiego. Kiedy po raz pierwszy pojechałem na Wschód, minęło 15 lat od rozpadu ZSRR, a Polska była świeżo po wejściu do Unii Europejskiej. Byłem wychowany w wierze, że pokój jest dany raz na zawsze. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że były to dla mnie najlepsze lata do tego typu wycieczek. Podczas jednego z owocnych tripów z Poketem zrobiliśmy Mińsk, Kijów, Krym i Charków. Dzisiaj oczywiście nie ma szans na takie wyprawy i zapewne przez dłuższy czas jeszcze nie będzie. Gdy jechałem pierwszy raz na Ukrainę, to w Polsce mogłem o tamtych systemach pogadać tylko z chłopakami z BSEWC. Systemy na Wschodzie były o wiele bardziej trudne, tajemnicze i ciekawsze niż te w Hamburgu czy Kopenhadze.

Jak wtedy wyglądała rzeczywistość w byłym ZSRR?

Oczywiście kompletnie inaczej niż u nas. Już samo wejście do ukraińskiego pociągu dało mi do myślenia. W wagonie wszyscy wyglądali jak jedna, wielka rodzina. Przez moment czuliśmy się jak intruzi, którzy właśnie weszli komuś do domu (śmiech). Wszyscy jedli wspólnie i dzielili się tym, co mają. Jako że, nie były to czasy fast foodów, to jedli rzeczy przygotowane w domu – ziemniaki, kurczaki, bigos (śmiech). Ale jeśli mam być szczery, to nie wspominam tej podróży miło, bo trudno mi się oddychało przez te smażone, na głębokim oleju, dania. Nie było wentylacji, bo za oknem temperatura sięgała minus 20 stopni, a ogrzewanie w wagonie włączone było na maksa. Co by ci tu jeszcze powiedzieć… Irytowała mnie akcja z toaletą, bo nie dość, że była tylko jedna na wagon, to zamykali ją 20-minut przed postojem i 20-minut po postoju. Oczywiście znaleźliśmy patent i otwieraliśmy drzwi dwuzłotówką. Trzeba było się nielegalnie skradać, by skorzystać z wc (śmiech). Bywało też zabawnie, gdy wszyscy zaczęli się przebierać w piżamy… W pewnym momencie przyszedł opiekun naszego wagonu, powiedział „dobranoc” i zgasił światło. Byliśmy zaskoczeni. Rano przybyliśmy do Kijowa, a tam kolejne przygody.

O jakich przygodach mówisz?

Mieliśmy w kolejce awanturę z Ukraińcami, którzy źle odczytali nasze przekleństwa w stylu „to jest, kurwa, spoko”. Myśleli, że ich określamy tym powszechnie znanym epitetem. Liczne próby uświadomienia im, że nie mieliśmy nic złego na myśli, spełzły na niczym. Prawie się pobiliśmy. Po tym doświadczeniu uważaliśmy, co mówimy. To oczywiście pojedyncze, negatywne przypadki, bo Ukraińcy byli dla nas gościnni i ciekawi naszego kraju. Był to też czas, kiedy prawie cała kijowska scena trzymała się wtedy razem. Kiedy wróciliśmy tam dwa lata później, to już miały miejsce pierwsze podziały. Było też trochę mniej malowania, a więcej używek.

Zmieńmy nieco klimat. Można powiedzieć, że w pewnym momencie ścigałeś się m.in z Daorem o to, kto zaliczy więcej systemów?

Może nie do końca chodziło o to, kto zrobi więcej systemów, ale sytuacja na subwayach była świeża, więc do odkrycia było wiele. Szczególnie na Wschodzie, gdzie mało kto się wtedy zapuszczał. Pamiętam, że chyba dziesiątego dnia pociągowego tripu dotarłem w nocy na jard w Kazaniu. Po zrobieniu obchodu po spocie ugrzęzłem na nockę na okolicznej działce. Patrzę, a tam malutki tag Daora zrobiony korektorem. To jedna z nielicznych osób, która mogła tam wtedy dotrzeć. Prześladował mnie (śmiech). Rywalizacje wspominam bardzo miło, przeżyłem wiele zwariowanych historii. Te wszystkie przygody dały mi dużo w życiu – mam do niego bezkompromisowe podejście (śmiech). Jednak w pewnym momencie odpuściłem rolę łowcy systemów. Czułem, że jeśli dalej będę podążał tą ścieżką, to zacznie mi to więcej zabierać niż dawać. A może zwyczajnie poczułem się już spełniony.

A czy podczas tych zwariowanych przygód byłeś blisko utraty życie albo zostania kaleką? Słowem – która sytuacja była najbardziej pojebana?

Ciągnęło mnie w takie dziwne miejsca i podnosiłem sobie poziom adrenaliny, ale czasami było zbyt gorąco. Pamiętam np. atak wieśniaków z wściekłym psem przy jardzie pod Teheranem. Mi udało się wyjść bez szwów, ale kolega został pogryziony. Niebezpiecznie było też w Kairze – poprawiałem sobie pasek od pokrowca na aparat, a żołnierze myśleli, że odpinam broń. Zatrzymali mnie na środku skrzyżowania i zaczęli we mnie celować z karabinów. W Paryżu z kolei kopnęła mnie trzecia szyna. W Marsylii miałem jakieś przypały na „czarnych” osiedlach, ale wiesz, jak to mawiają – „co cię nie zabiję, to cię wzmocni”.

Opowiesz coś więcej o tym, co działo się na „czarnych” osiedlach?

Byliśmy tam w pięć osób. Nie zorientowaliśmy się, że jesteśmy na takiej dzielnicy. Trzech z nas zostało pod blokiem, a ja z kolegą poszliśmy zobaczyć spot. Jako że było z 40 stopni, to śmigaliśmy w plażowych strojach. Nagle podeszło do nas dwóch czarnoskórych. Byli uśmiechnięci, zagadywali, mówili, że szanują Polskę. W tym samym czasie nasi znajomi zostali napadnięci przez 15 osób. Jeden kolega był atakowany z każdej strony, potraktowali go nawet gazem, ale nie dał sobie ukraść kamery i aparatu… sekator pozwolił odstraszyć napastników. Na szczęście nikomu nie stało się nic poważnego.

Na koniec powiedz o tym, co wydarzyło się w Paryżu.

Malowaliśmy w tunelu i usłyszeliśmy głośny okrzyk – „policja”! Tunel rozwidlał się w trzy strony i nie wiedzieliśmy, z którego kierunku ktoś może nadejść, ale jakoś nikt nie przychodził. Nie chcieliśmy kusić losu, więc dokończyliśmy nasze obrazki, fotki i finisz. Panele robiliśmy pod ścianą, było więc mało miejsca. Próbując złapać korzystne ujęcia całej pracy, schyliłem się i niestety zbliżyłem się do trzeciej szyny, która wciągnęła mnie i zaczęło mną rzucać w bardzo dziwny sposób (śmiech). W końcu jakoś udało mi się uwolnić i powiem ci, że nie chciałbym tego powtarzać. Miałem sporo szczęścia.

Więcej moich wywiadów znajdziecie pod tym linkiem.