Bartek (Symptom): Nie pamiętam dziesięciu lat swojego życia (ROZMOWA)

Może to i banalne stwierdzenie, ale uważam, że najpiękniejsze historie są w ludziach i to za tymi historiami powinni iść dziennikarze. Nie znoszę tego przypadkowego odpytywania, które polega na podtykaniu mikrofonu raperowi przy okazji koncertu, bo w tym samym czasie za jego plecami dzieją się fantastyczne historie, o których niestety nie mówimy. Dlaczego? Bo media, fanów i wytwórnie obchodzi tylko artysta, który ma zarabiać pieniądze i dostarczać newsy. Coraz częściej zapominamy, że tymi artystami są po prostu ludzie, którzy odczuwają emocje, mają problemy dnia codziennego i są czymś więcej niż kolejnym wykadrowanym zdjęciem na Instagramie. Dlatego w tym wywiadzie częściej rozmawiam z Bartkiem Kołodziejczykiem, niż z Bartkiem Koko z Symptomu, który dograł się na najnowszą płytę Włodiego. Jest o trudach dorastania w małej miejscowości i demonach, które ciągną się za nim od lat.

Powiedziałeś kiedyś, że jesteś z pokolenia brudnych dzieci, obdartych łokci i hajsu, który przepił tata. Co to dokładnie znaczy w twoich ustach?

Wychowałem się w małej wiosce na końcu Polski – takiej wiesz jak z pocztówki. Góry, lasy, łąki. Na pierwszy rzut oka sielanka, ale ja sielanką bym tego nie nazwał, bo pamiętam patologię, wszechobecny alkohol i brak perspektyw na coś więcej, niż praca w tartaku czy na budowie. Ten brud zlał się z frustracją naszych rodziców, którzy nie poradzili sobie ze zmianami ustrojowymi. Mój ojciec chlał, więc nie chciało mi się siedzieć w domu. Nie pracował, odkąd tylko pamiętam. Wcześniej był podobno jakimś kierownikiem na budowie, ale nie miałem okazji tego zobaczyć. Nie zrozum mnie źle – mama ogarniała nasz dom perfekcyjnie. Nie przelewało nam się, ale głodny nie chodziłem. Często odwiedzałem moich kumpli, którzy mieli w miarę normalne rodziny, a później szliśmy w teren. Z racji tego, że Kasina Mała oferuje inne atrakcje niż duże miasta, to „zwiedzaliśmy” stare kabiny Jelcza, opuszczone domy czy lokalne lasy. Ta cała patologia, której kiedyś doświadczyłem, odbiła się na mnie w dorosłym życiu.

Co masz na myśli?

Stałem się kimś, kogo nienawidziłem. Po oblaniu studiów wróciłem do rodzinnego domu. Można powiedzieć, że wielki świat mnie nie przyjął, ale prawda jest taka, że popłynąłem i to grubo. Mój upadek nie wyglądał jak ten z filmu z Michaelem Douglasem, bo trwał blisko dekadę. Piłem coraz więcej, pracowałem na budowie. Z czasem rzuciłem muzykę, bo przypominała mi, że zawiodłem. A może się na nią obraziłem, że dała mi nadzieje na coś więcej? Nie wiem. To był fatalny okres, bo nie chciało mi się żyć. Nie potrafiłem żyć na trzeźwo. Mój każdy dzień wyglądał tak samo – rano ubierałem maskę szczekliwego człowieka, później praca, którą trzeba było przetrwać i upragniony wieczór. Wtedy, przy wódzie i jointach, odlatywałem przez lata w inny świat. Najpierw z ziomkami, później sam, bo uznałem, że nie potrzebuję już ludzi. Tworzyłem w głowie iluzję.

Jakie projekcje miałeś w głowie?

Stary, ja grałem w swojej piwnicy koncerty dla tłumów i kręciłem najbardziej kozackie teledyski, jakie sobie tylko można wyobrazić. Spałem tylko po trzy godziny. Nie chciałem wracać do realnego świata. Później już nie wracałem – granica się zatarła. Wpadłem w manię picia. Pamiętam, że ostatnie dwa lata czynnego nałogu to totalne pijaństwo. Byłem na bani wszędzie – w pracy, w domu, za kierownicą. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie pamiętam dziesięciu lat swojego życia. Mogę przywołać ci z tamtego okresu z cztery ważne wydarzenia i nic więcej. Umarłem na ławce, otwierając trzeciego Harnasia i licząc, że znajdę nagrodę pod kapslem… na czwartego nie było mnie już stać.

Pamiętasz największą głupotę, jaką popełniłeś, będąc pod wpływem?

Nie zrobiłem czegoś nadzwyczajnego. Byłem raczej leniwym pijakiem – siedziałem i gadałem bzdury. Były oczywiście jakieś mordobicia, coś tam otagowaliśmy i zwiedziliśmy kilka SORów. To wszystko na poczet młodzieńczej fantazji. Największą głupotą było jeżdżenie na kacu. Dzisiaj się tego wstydzę, tym bardziej że jestem zawodowym kierowcą i wiem, jak niewiele potrzeba do tragedii na drodze.

Ale by nie było tak gorzko – jakie masz miłe i pozytywne wspomnienia z czasów młodości? Wspominałeś już o tych wszystkich wypadach do lasu, a co ponadto? Jakie jeszcze mieliście pomysły na spędzanie czasu?

Pomysłów mieliśmy mnóstwo. „Żaden z mych ziomków nie ustawia się na szachy” rapował kiedyś Pezet, a my… się ustawialiśmy. Mieliśmy takiego dziadka we wsi, którego wszyscy uważali za dziwaka, a to był naprawdę inteligentny i wrażliwy gość. Przez kilka lat z nim grałem. Pamiętasz „Małyszomanię”? My pod wpływem sukcesów Adama Małysza, kupiliśmy malucha i skakaliśmy nim z miedzuchów (śmiech). Później znajomy utopił go w rzece. Inny kupił starą „emzetkę” bez hamulców i pruliśmy nią, ile tylko fabryka dała. Budowaliśmy domek na drzewie – jak te z amerykańskich filmów. Niestety domek się zawalił i obciął mi ucho. Chodziliśmy w bluzach Slipknota, nienawidziliśmy chłopaków z żelem na włosach, a dziewczyny smakowały jak trawka i piwo. Czytałem ostatnio „Wzgórze psów” Żulczyka – idealnie oddał klimat moich młodzieńczych lat.

Niechęć do ładnych chłopaków była spowodowana tym, że szukaliście wrogów na siłę? Czy może, jakkolwiek kontrowersyjnie to zabrzmi, walczyliście o coś? Co było waszą motywacją do takiego działania?

To był bunt w czystej postaci. Oni wszyscy wyglądali tak samo – chodzili w tych samych białych podkoszulkach na techno imprezy i opowiadali tym biednym dziewczyną, jak to ciężką pracują na tartaku, by mogły się z nimi wozić starym BMW E36. Dziewczyny wolały siedzieć z nami, bo mieliśmy trochę szerzej w głowie, no i mieliśmy dobre zioło (śmiech). Nieraz goniło mnie stado wściekłych wieśniaków, bo miałem na sobie szerokie spodnie. Wiesz, oni byli chyba dla nas takim uosobieniem tej całej spierdoliny, bycia nijakim. Byli kolejnym, gotowym scenariuszem. Rodzice wciskali nam katolicyzm na chama, a my to mieliśmy gdzieś. W pewnym momencie usłyszałem Slipknot, którzy śpiewali, że ludzie to gówno, później pojawił się Slim Shady jadący po popkulturze. W to mi graj! Pamiętajmy, że to był jeszcze czas subkultur, w schyłkowym stanie, ale jednak. Trzeba się było określić. Nie było nas wielu, więc trzymaliśmy z punkami. Też lubili pić, byli wkurwieni na świat, zahaczali o reggae, słuchali Kalibra – no było nam po drodze.

Do dziś masz w sobie bunt?

Muzyka jest dla mnie sprawcza. Pomogła mi zmienić życie i pomaga się odnaleźć. Dobry kawałek to taki, który uruchamia we mnie emocje – nie zawsze przyjemne. Np. słuchając Pearl Jamu, miesza mi się smutek z poczuciem niesprawiedliwości. Po drugiej stronie barykady mam Mack 10, który rapuje o lowriderach, i to też jest zajebiste. Jedynym zjawiskiem, którego nie rozumiem, jest kult pieniądza i ta chora mania pokazywania siebie jako perfekcyjnego człowieka. Znam korzenie hip-hopu, wiem, z czego on się wywodzi, ale bezmyślne kopiowanie tylko najgorszych cech z amerykańskiego rapu bez zrozumienia kontekstu, doprawione cebulackim dukactwem… to właśnie polski mainstream w 2023 roku. To już nie jest tylko żałosne, ale i szkodliwe. Widzę to po dzieciakach, którym ryje się banie i wmawia się im, że nie trzeba się wysilać, by być idealnym człowiekiem, a jeśli sobie nie radzą, to niech wypierdalają skomleć w samotności. I ci głupi raperzy mają gdzieś konsekwencje swoich słów. Nawet sobie nie zdają sprawy z tego, że ich pomysły na okradanie rodziców z pieniędzy są złe. Gangsterzy w Gucci, patocelebryci, szamani z Aliexpress. Okazuje się, że ci wyżelowani chłopcy nie byli przy nich tacy źli. Można mnie nazywać zamkniętym łbem, boomerem, cokolwiek. Tylko że my robiąc rap, mamy całe spektrum brzmień i tematów do wyboru. To, kto tu ma zamknięty łeb? Do dziś jest we mnie bunt, bo nawet teraz się wkurwiłem.

Piękna, emocjonalna tyrada, ale proszę o konkretne przykłady. Pełnokrwistym raperom z podziemia nie wypada strzelać w powietrze.

Polecam sprawdzić nasz nowy album. Na Symptomie masz festiwal ksywek. Nie zrozum mnie źle, ale jeśli rzucam ksywami, to w numerach. Dzisiaj rap to wojna na oświadczenia i przepychanki na Instagramie. Ja mam staromodne podejście. Poza tym, kogo obchodzi name dropping jakiegoś no name’a z podziemia (śmiech). Coraz częściej łapię się na tym, że wolę wymieniać ksywki, które tworzą coś fajnego. Może to lepsza droga?

Moje pytanie jest wynikiem spędzenia kilku godzin z krążkiem „Otello”. Z chęcią wypowiadasz się na nim o fake raperach i polskiej scenie. Myślałem, że to, co mówisz na płycie, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej i chcesz coś dodać. Chciałem dociec, ale jeśli nie czujesz się komfortowo z tym tematem, to pójdźmy dalej. Czym kierowaliście się, by krążek nazwać akurat w ten sposób? Bardziej chodzi o własne doświadczenia czy książkę Shakespeare’a?

Tu nie chodzi o mój komfort. Rzucam ksywą, gdy chcę coś wypunktować – to jest potrzeba chwili. Na krążku nieraz wbijam szpilki raperom, bo idealnie łączyło mi się to z emocjami, które chciałem przekazać. Gniew, zazdrość, zemsta. Kiedy usłyszałem bity od Fava, wiedziałem, że musi być mrocznie. Chciałem postawić się z powrotem w miejscu, w którym byłem jeszcze dwa lata temu. Wiedziałem, że muszę nadać temu trochę fizyczną formę, nie tylko psychologiczną. No i tu pojawił się pomysł, że bohaterem będzie seryjny morderca, który upatrzył sobie za cel raperów. Na spotkaniu AA ktoś wspomniał o znajomym, który miał syndrom Otella – nazywany jest również obłędem zazdrości oraz obłędem alkoholowym. Idealnie mi się to zgrało. Mój bohater dostał imię. Ja nigdy nie miałem tej przypadłości, ale fajnie połączyło mi się to z poczuciem rozgoryczenia, który przeżywa każdy niedoceniony raper. Z jednej strony chciałem obnażyć to, co w mainstreamowym rapie mi się nie podoba, ale z drugiej chciałem pokazać podziemie trochę groteskowo, przesadnie. Nie wiem, czy nam się to udało. Na razie większość pisze, że jesteśmy pierdolnięci.

Odbierasz ten epitet jako komplement? Warto być pierdolniętym na tej scenie?

Warto. Uważam, że w szaleństwie zawsze jest metoda. Obierając taką formę, można powiedzieć więcej. Ciekawiej operuje się np. metaforą. Bardzo lubię teksty Afrojaxa – na pierwszy odsłuch szokujące, ale niesamowicie mądre i skłaniające do autorefleksji. Lubię ludzi, którzy są dziwni, takim się otaczam i zawsze jest ciekawie. Artystów jest dziś ogrom, należy więc być specyficznym, by się wyróżniać. Oczywiście zawsze w zgodzie ze sobą. Dla mnie hip-hop to poszukiwanie stylu i nigdy nie chciałbym go znaleźć. Nie chcę zostać w czymś, co jest wygodne. To musi być nudne.

Lubiłeś też pewnie teksty Włodiego, który zaprosił cię na swój najnowszy krążek.

Oczywiście, ale najbardziej lubię jego styl nawijania – powolny, dokładny z niesamowitymi one linerami. Włodka poznałem jeszcze w czasach Visioners. Pamiętam, gdy wbił z Pryksonem to studia. Poczułem się, jakbym zobaczył Biggiego i Tupaca w jednej osobie (śmiech). Zaimponowała mi jego wiedza na temat rapu i to taka wiesz… widać, że tam jest mocno diggowane w podziemnym rapie ze Stanów. Podpowiedział mi kilka patentów w studiu. Kilka razy gadaliśmy sobie o życiu, świecie. Gdzieś mu zostałem w pamięci. Wiem, że sprawdzał rzeczy, które wypuszczałem. Jestem zaszczycony, że zaprosił na mnie na swoją płytę. To fajny moment w moim muzycznym życiu.