fot. Michael Miller (materiały promocyjne)
Cypress Hill – nazwa tego zespołu w latach 90. zdobiła klatki schodowe wielu rodzimych osiedli. Pewnie nieraz słyszeliście w jakimś starym wywiadzie, że „hiphopowy pakiet startowy” starszych polskich raperów to: Run Dmc, Beastie Boys, Public Enemy i Cypress Hill. Do słuchania raperów z Kalifornii, przyznaję się też wielu młodszych reprezentantów sceny. Nic więc dziwnego, że każdy kolejny materiał nagrany przez B-Reala i spółkę jest w naszym kraju mocno wyczekiwany. Nie zmienił tego nawet fakt, że lider zespołu odwołał kilka lat temu koncerty w Polsce. Poprzedni krążek Cypressów (winyle tłoczone były w Polsce!) – narkotykowy, zakurzony i brudny „Elephants on Acid” jest dla mnie albumem kompletnym i jednym z najlepszych w ich bogatej dyskografii. Poprzeczka zawieszona została więc wysoko. Dlatego ze sporymi obawami szykowałem się do odpalenia „Back in Black”, gdy dowiedziałem się, że miejsce DJ-a Muggsa zajął Black Milk. Nie chodzi o to, że go nie cenię. Szanuję bardzo, ale jakoś mi zwyczajnie do Cypress Hill nie pasuje. I o ile takie „Takeover”, „Open Ya Mind” czy „The Original” nawiązuje do najlepszych kawałków raperów z cyprysowego wzgórza, to nie mogę powiedzieć tego np. o „Hit 'Em”, które jest zaledwie dobre. Choć te dzwoneczki pojawiające się w połowie numeru z klawisza jakiegoś syntezatora robią klimat. Finał jest taki, że moje obawy względem produkcji Black Milka były tu zbędne. Producent z Detroit stanął na wysokości zadania i dostarczył „Cypressowe produkcje”. Ale jeśli ktoś zapytałby mnie, czy poprzeczka postawiona przez „Elephants on Acid”, została przeskoczona, muszę napisać, że do tego niestety daleko.
Poniżej odsłuch „Back in Black”. Nowej płyty Cypress Hill.