Juicy zabiera nas w podróż na Bronx i do Szwecji, opowiada o Shoplifitngu i wszystkim tym, co z nim związane oraz mówi, dlaczego jego postać została pominięta w książce „Graffiti Goes East”.
Pandemia to dobry czas dla writerów?
Śmieję się, że ludzie narzekają na brak wydarzeń kulturalnych i możliwości do socjalizacji. Ja tego braku zupełnie nie odczuwam, bo w naszym środowisku za wiele się nie zmieniło – cały czas ustawki na panele, nie ważne czy jest covid, zima czy lato. Mam wrażenie, że jedyne zmiany, jakie zaszły to kładzenie większego nacisku na dezynfekcję pociągów. Najbardziej ucierpieliśmy pod względem podróży i komplikacji, jakie się w tej chwili z nimi wiążą. Ostatni wyjazd, na jaki się udałem to podróż do USA. Fartem udało mi się tam wlecieć tuż przed pierwszym lockdownem.
Co zobaczyłeś w Stanach?
Spędziłem tam wystarczająco dużo czasu, by pewne rzeczy zacząć odczuwać jak lokales. Większość dni spędziłem w Nowym Jorku, ale zobaczyłem też trochę Teksasu i Kalifornii. Stany to najbardziej pojebany kraj, jaki widziałem – istny dziki zachód. Kraj trzeciego świata w pasku Gucci, jak to ktoś kiedyś trafnie podsumował. Różnorodność etniczna i niekończąca się gonitwa za dolarem tworzą okoliczności sprzyjające powstawaniu napięć i konfliktów. Widziałem Amerykę od strony nieznanej przeciętnemu turyście, bo od strony hoodu – potrafiłem być jedynym białym gościem na 50 osób. Spędziłem trochę czasu z niezależnymi raperami, najwięcej chyba na Boogie Down Bronxie. Elektryzującym przeżyciem było uczestniczenie na planie teledysku na osiedlu River Park Towers – dosłownie kilometr od legendarnego adresu przy 1520 Sedwick Ave. Bardzo ciekawym doświadczeniem było obserwowanie rozkwitu tamtejszej sceny drillowej tuż po śmierci Pop Smoke’a. Szedłem ulicą i w niemalże każdym aucie leciał kawałek „Christopher Walking”. Byłem też w kilku studiach nagraniowych z wieloma artystami. Przeżyłem melanże ze striptizerkami i kilkoma tysiącami dolarów w jedynkach w powietrzu. (śmiech)
Jak dziś wygląda nowojorska scena graffiti?
Nowojorska scena nadal działa prężnie, jeśli chodzi o wymiar bombingu. Natomiast uważam, że jakość obrazków drastycznie spadła w stosunku do tego, co było 20 lat temu. Podobne odczucia miałem obserwując scenę w Londynie. Ciekawsze style widziałem w zasadzie w każdym innym mieście Stanów. Co do pociągów – jest tam garstka osób, która nadal w bestialski sposób bombarduje metro nowymi wholetrainami. Warto zaznaczyć, że nie jest to codzienny widok w Nowym Jorku. Malowanie pociągów pasażerskich czy metra w USA to rzadkość i nisza. To ironia, biorąc pod uwagę, że to właśnie tam narodził się trainwriting. Cóż, kara więzienia w prawie każdym stanie, śledztwa i buty w drzwi – w połączeniu z natychmiastowym buffem zniechęciły większość graczy. W USA, ale i Kanadzie maluje się pociągi towarowe. Głównie z uwagi na spektakularne, liczące po kilka tysięcy kilometrów, trafiki – z jednego końca kontynentu na drugi.
Nim przejdziemy do Katowic, chciałbym jeszcze zahaczyć o Sztokholm, bo to podobno jedno z twoich ulubionych miast.
W wieku 12 lat – czyli na samym początku mojej przygody z graffiti – trafiłem na sztokholmski film „Area08”, który zahipnotyzował mnie swoim klimatem. Wszystkim się tam jarałem – muzyką, stylami, spotami, modelami kolejek, stylówkami writerów (nikt wtedy nie chodził w Polsce w goretexie) oraz tym, jak graffiti i infrastruktura kolejowa symbiotycznie wpasowuje się w ukształtowanie terenu i przyrodę szwedzkiej stolicy. Na soundtracku pierwszy raz usłyszałem grupę Looptroop i zapętlałem w nieskończoność fragment, gdzie Cow, Cash i Rock robią zimowe wholecary pod numer „Modern Day City Symphony”. Jest tam również piękny numer Promoe i DJ-a Embee. Z czasem zacząłem kolekcjonować gazetę „Underground Productions”. Sztokholmska scena hiphopowa zawsze była na wysokim poziomie, jeśli chodzi o wszelakie wydawnictwa. Serie książek, dziesiątki filmów i tysiące rapowych płyt dostarczały mi nowych inspiracji. Oczywiście jarałem się też samą atmosferą i stylami, jakie prezentowali tamtejsi gracze – minimalistycznymi skandynawskimi wrzutami i okrągłymi kształtami rysowanymi na fatach oraz szybkimi, militarnymi wręcz akcjami na Sztokholmskich endstations. Pamiętam też oglądanie styli na „Eyegasmie” – było tam sporo perełek ze złotej ery europejskiego trainwritingu.
Pamiętasz swój pierwszy wypad do stolicy Szwecji?
Gdy pierwszy raz pojechałem do Sztokholmu, miałem ze sobą: plecak, polar, goretex, czapkę, jakieś drobne na spreje i numer do ziomka z fotologa – Lona1. Chłopa poznałem tak, że napisałem mu kiedyś propsy za jego film „Merry Fucking Xmass”. Odpisał, że dziękuje i czy… mogę wysłać mu film, bo go zgubił! Oczywiście mu go wysłałem i jakiś czas później ustawiliśmy się w Sztokholmie. Gdy przyleciałem, poszliśmy do marketu wyjebać czteropak browarów i uderzyliśmy na tour po mieście. Lona1 pokazał mi kilka backjumpów i dał numer do swojego ziomka, z którym ustawiłem się kolejnego dnia. Chłop o ksywie Orak obczaił mi mój pierwszy panel na backjumpie. Zaliczyliśmy na końcu lajtowa lotę i krótko na dobę po przybyciu do Sztokholmu, zostałem szczęśliwym właścicielem swojego pierwszego sztokholmskiego metra. Uczucie jak żadne inne. Następnie stoczyliśmy writerski melanż z crew Oraka. W 15 osób chodziliśmy po przedmieściach, ostentacyjnie kradliśmy alkohol z „Systembolaget” i bombiliśmy ulice. Zaliczyliśmy później spierdolkę z CSG, kilka osób zostało ujętych i niestety wyłapało dołek. Podczas tej ustawki sprzedałem skradzioną wcześniej wódkę, by kupić sobie drugi zestaw farb na kolejny panel. Wóda w Szwecji jest zajebiście droga! To był 2009 rok i 0,7 Smirnoffa kosztowało jakieś 250 złotych! Ziomek, który ją ode mnie kupił – niejaki ADM, przejął się, że jestem solo w Sthlm i chcę spać na pod gołym niebem. Przygarnął mnie na swój kwadrat na resztę pobytu. Zrobiliśmy kolejne metro na backjumpie, a ja codziennie odwdzięczałem mu się jedzeniem i browarami z jumy. Po czterech dniach wróciłem do Katowic z odmienionym mindsetem, opartym o nowe doświadczenia.
Jesteś kolejnym malarzem, który porusza temat jumy.
Shoplifitng jest dla mnie czymś nieodłącznie związanym z trainwritingiem. Niesubordynacja względem systemu objawia się również i w ten sposób. Szczególnie na zachodzie. Niegdyś każdy writer był samowystarczalny. Kradł farby, którymi malował, ale i jumał również inne rzeczy, jakie lokalny sklep samoobsługowy oferował – odzież, jedzenie, kosmetyki. W Polsce zawsze było to dość egzotyczne. Krajowi writerzy raczej nie potrafią tego robić. Na palcach jednej ręki wymieniłbym ludzi, którzy są w Polsce dobrzy w te klocki. Zawsze powodowałem z tego powodu kontrowersje w świecie malarzy, bo nie dość, że to robiłem, to jeszcze otwarcie o tym mówiłem. Shoplifitng narodził się u mnie jako sposób na finansowanie mojej drogiej zajawki, bo skąd tu wziąć minimum 500 złotych miesięcznie na farby mając 16 lat? Od początku miałem wielkie ambicje względem gry, a w planach zapisanie się na kartach historii śląskiej sceny. Rok 2007 nie dawał jeszcze ekonomicznie wielu perspektyw i trzeba było sobie jakoś radzić. Po pobycie w Oslo w 2008 roku i poznaniu legend z ALL Crew coś się we mnie nieodwracalnie zmieniło. Przejrzałem na drugą stronę Matrixa.
To znaczy?
Wróciłem do Katowic i zacząłem się prowadzić jak rasowy skandynawski gracz – malowanie, shoplifitng i chodzenie w Goretexie. Chęć ekspansji mojego imienia i zwiększania umiejętności warsztatowych była mocniejsze niż finansowe niedogodności. Jak mawiają: „jeśli twoje problemy są natury finansowej, to nie masz problemów, tylko koszty”. Coś w tym jest. Sprzedaż narkotyków w Polsce jest wysoce nielukratywna, jeśli weźmiemy pod uwagę stosunek ryzyka do zysku. Wybrałem wiec shoplifitng, bo trzymając się prawnych limitów dotyczących wysokości kwoty, można było do niedawna pozostać praktycznie bezkarnym. Od początku dobrze mi szło i czułem to (mam bez kitu szósty zmysł), a na moich poczynaniach nikt nie cierpiał. Moja filozofia życiowa mocno opiera się na libertarianizmie. Bardzo szanuję prywatnych przedsiębiorców i uderzam tylko w globalne korporacje, dla których moje poczynania to jedynie cyferka w rubryce strat. Jestem skrajnie przeciwko każdej innej formie kradzieży, która wymierzona jest w drugiego człowieka i nigdy takowej się nie dopuściłem. A akurat taka forma kradzieży niestety nieustannie dotyka każdego z nas z rąk systemu. Mam na myśli: podatki, grzywny i mandaty. Dlatego też jestem pozbawiony skrupułów. Po wielu latach życia w ten sposób postanowiłem jednak rozwinąć też swoje inne zdolności – nie chcę do końca życia być uzależnionym od jednej formy hustlingu. Jest to dla układu nerwowego wysoce obciążające zajęcie, szczególnie jeśli oprócz tego, również aktywnie się maluje. Człowiek jest wówczas pod wpływem adrenaliny większą część swojej egzystencji. Teraz po latach żyje już z freelancingu w branży multimedialnej, lecz shoplifitng jest jak uśpiony wulkan – czeka na przyjście gorszych czasów. Jedno jest pewne: nigdy nie będę głodny i źle ubrany. (śmiech)
Wspomniałeś wcześniej o zapisywaniu się na kartach śląskiej sceny. Jak się na niej zapisałeś? Pytam o to, bo np. w książce „Graffiti Goes East” twoja postać została pominięta.
Z historią jest tak, że najczęściej piszą ją zwycięzcy. W wypadku tej gry zazwyczaj są to względnie aktywni oldschoolowcy, którzy wyrobili sobie jakiś tam status w społeczności, który nobilituje ich do tego, by o tym opowiadać. Każde wydawnictwo traktujące o graffiti jest tylko rejestracją tego zjawiska, a nie zjawiskiem samym w sobie. Jest to więc zawsze czyjaś wersja wydarzeń. W czasach, gdy powstawała książka, o której wspominasz, średnio czułbym się na siłach, by w ogóle wypowiadać się o historii sceny. Moja rozgrywka tak naprawdę zaczęła się w pełnym spektrum dopiero po wyjeździe do Wielkiej Brytanii. Zostałem pominięty, bo podczas powstawania publikacji miałem stosunkowo krótki staż działalności na scenie. Mój mocny wpływ na scenę na południu Polski miał miejsce dopiero po powrocie, czyli w 2015 roku. Dodatkowo nie po drodze było mi wtedy z chłopakami z Four, którzy dominowali ówczesną sceną pociągową w Katowicach i to oni wystąpili jako gospodarze rozdziału. Wydaję mi się, że książka nieobiektywnie pokazała historię śląskiej sceny. Ta scena zasługuje na osobną, szerszą publikację. Nie sposób jest pisać o Katowicach, nie patrząc na to, co działo się w innych miastach aglomeracji.
Czekasz więc pewnie na książkę, którą przygotował Doktor.
Z niecierpliwością. Pomijając już to, jaka koneksja nas łączy, to uważam, że będzie to pierwsza publikacja tego typu z południa Polski zawierająca archiwalne materiały z panelowej golden ery śląska. Dodatkowo z perspektywy kogoś innego niż US Crew, z innej strony barykady. Z chłopa śmiano się, że maluje tło chromem w kolorowym panelu, a on najzwyczajniej w świecie wyprzedził swoją epokę. Teraz wielu wyhajpowanych malarzy tak maluje. Stało się to synonimem wizjonerstwa. Mamy na koncie niezależny film „City of Paranoia 2” dokumentujący nasze kontrowersyjne poczynania na ziemi brytyjskiej. Myślę, że 100 tysięcy wyświetleń jest klawym wynikiem.
Wywołany przez ciebie Doktor, powiedział mi nie tak dawno, że śląska scena byłaby bardziej prężna, gdyby nie odstraszono wielu utalentowanych ludzi, którzy również chcieli coś osiągnąć w malowaniu kolejek.
To prawda. Atmosfera na Górnym Śląsku zawsze była mocno niesprzyjająca writerskim początkom, a claimowanie spotów było bardzo popularne. US Crew rozdawali wówczas karty i potrafili skutecznie wyperswadować innym ludziom, by omijali ich miejscówki. Patrząc przekrojowo na historię śląskiego graffiti to jedyne niesubordynowane wobec tego Status Quo osoby to i ja Doktor. Zabawne nie? To właśnie ten nonkonformistyczny duch nas połączył. Pragnę dodać, że skumaliśmy się dopiero na Wyspach. Po latach wkurwiania się na nieutopijny stan rzeczy doszedłem do wniosku, że to jednak trainwriting, czyli gangsta rap świata sztuki, odróżnia szanowanych graczy od sezonowców. Presja tworzy diamenty. Ta nieurodzajna gleba wydała na świat takie writerskie plony jak wspomnianego wcześniej Doktora czy mnie. Przyczyniliśmy się (i kilka innych osób) do tak zwanego „położenia na mapę graffiti” Katowic i reszty śląska. Na każdym możliwym kroku reprezentowałem Katowice, również podczas wszystkich podróży. Mega frajdą było dla mnie, gdy mogłem gościć w Katowicach swoich ludzi, których poznałem podczas podróży. Zabranie Australijczyka na panel w Katowicach było dość surrealistycznym momentem. Opowiadał mi później, że jak pokazywał ten obrazek w Australii, to wszyscy się bardzo intrygowali. Wiele osób zna tam i jara się EN-57, ale nikt nigdy nie widział względnie nowego i egzotycznego malowania kolejek na Śląsku. Katowice nigdy nie były popularnym celem turystycznym: ani cywilnym, ani w świecie graffiti. Zawsze ciężko pracowałem nad przełamywaniem chujowych stereotypów oraz nad tworzeniem przyjaznej atmosfery dla zaufanych turystów. Zależało mi, by każdy turysta dobrze spędził czas i wrócił do domu z wynikami. Często zastanawiam się, jakby wyglądała scena na Śląsku, gdyby tacy napierdalacze jak Beks albo Roze zaczęli uskuteczniać wyjazdy i aplikować wiedzę i koneksje na rodzinnym playgroundzie.
Kończąc – chcę zahaczyć jeszcze o twój film. Czego odbiorcy mogą się po nim spodziewać?
Film nosi nazwę „Full Time Grind”. Materiał stanowi zapis akcji z moich podróży po Europie między 2013, a 2016 rokiem. Produkując film, pragnąłem zerwać z kliszową formułą długometrażowego filmu graffiti i postanowiłem całość spakować w kilkuminutowe odcinki. Po pierwsze – sam jako odbiorca łapię się na tym, że nie ma opcji, bym był w stanie obejrzeć jakiś około godzinny film graffiti. No, chyba że „Subway Stories”. Po drugie – proces produkcji takiego filmu jest dużo bardziej czasochłonny i zobowiązujący. Po trzecie – wypuszczając takie mini serie, łatwiej jest budować napięcie i zainteresowanie u odbiorców. Każdy epizod (czas trwania przewiduje na jakieś 2-4 minuty) będzie dedykowany europejskiej stolicy. Należy się spodziewać około 12 odcinków – każdy poświęcony będzie jednemu miastu. Postawiłem na akcje na metrze (wyjątek stanowi odcinek z Katowic), gdyż są to zawsze najbardziej spektakularne akcje w trainwritingu. Materiał wzbogaca ścieżka dźwiękowa przygotowana przez producentów z katowickiego kolektywu Tuzen Boyz Gang, moich młodych żołnierzy – 1000 Wopstera i Lil Santiago. Całość będzie wyjątkowym audiowizualnym doświadczeniem. W warstwie obrazu postawiłem na wybuchowość akcji i dynamiczny montaż z vfx, który w prawdziwie synergistycznej krasie łączy się z ambientem i muzyką, która sama w sobie stanowi tribute dla kultury hip-hop i zabiera odbiorcę w podróż na antypody rapowych brzmień.
Więcej moich wywiadów znajdziesz tutaj.
You must be logged in to post a comment.