Doktor z MTR: O krok od śmierci na torach (ROZMOWA)

„Byłem bardzo aktywnym graczem, mimo że moje imię i litery MTR niejednokrotnie budziły kontrowersje” – powiedział mi Doktor, z którym wracamy na szary Śląsk lat 90., by zobaczyć, jak wówczas prezentowała się scena entuzjastów malowania kolejek. Później przenosimy się do niebezpiecznego Londynu i rozmawiamy o podejściu lokalnych służb do graffiti, wspominamy jego – tragiczny w skutkach – wypadek i gadamy o książce, która w ręce fanów hip-hopu trafi już w najbliższe wakacje.

Jak wyglądała kolejkowa scena na Górnym Śląsku, kiedy w 2006 roku opuszczałeś kraj i wyruszałeś do Wielkiej Brytanii?

Scena była prężna i działało na niej kilka naprawdę zatwardziałych i konkretnych ekip, między którymi nieraz dochodziło do kłótni i podziałów. Mieliśmy wówczas o wiele więcej miejscówek niż mamy w tej chwili. Śląskie koleje były jeszcze w okresie odbijania się od finansowo-strukturalnego dna, co bez dwóch zdań było nam na rękę. Podziały spółek, przetargi i ogromny bałagan w szeregach machiny kolejowej dał nam możliwość bardzo częstego puszczania w obieg paneli i wholecarów. Dziś stan świadomości i podejście do sprawy kolejarzy i ochrony znacznie różni się od tego, co obserwowaliśmy jeszcze do niedawna. Kiedyś często przymykali oko na różne wybryki i nierzadko można było się z nimi dogadać. Zdarzało się, że kolejarze ostrzegali nas, kiedy mogą przyjść (lub kiedy byli) sokiści. (śmiech) Oczywiście zdarzały się też dobrze zorganizowane obławy, ale były raczej rzadkością. Uważam, że w tamtym czasie byłem bardzo aktywnym graczem, mimo że moje imię i litery MTR niejednokrotnie budziły kontrowersje. Śmiało nazwałbym tamten okres: złotym okresem malowania wagonów. Pamiętam, że siedząc na dworcu w Bytomiu, Tarnowskich Górach, czy Katowicach można było zobaczyć naprawdę sporo ciekawych obrazków, co napędzało nas wszystkich do ciągłego działania. Może nie wszyscy wiedzą, ale wtedy właśnie dworce kolejowe były jednym z najważniejszych miejsc spotkań malarzy.

Jesteś kolejną osobą, która mówi mi o podziałach, jakie panowały na śląskiej scenie pociągowej w latach 90. Z jednej strony można – po latach – uznać te wszystkie spory za dziecinadę, ale z drugiej – pokazują one, jak ważne były dla was literki. Myślisz, że kontrowersje wokół MTR wynikały w dużej mierze z tego, że nie mieszkaliście w Katowicach i – przede wszystkim – chyba nie specjalnie lubiliście chodzić na kompromisy?

Zadałeś mi dość trudne pytanie. Nie wszyscy nas akceptowali, bo pochodziliśmy z mniejszych miast i mieliśmy dużą chęć pokazania się scenie. Jak można sobie wyobrazić, nasz ówczesny poziom był słaby – byliśmy bardzo młodymi ludźmi, którzy starali się malować na miarę swoich umiejętności i możliwości finansowych. A te były bardzo ograniczone. Tamtejsi „królowie” sceny oczekiwali, że nowa ekipa od razu będzie robić zajebiste style i najlepiej takie, które wszystkim się spodobają. Kolejna rzecz to to, że nasza załoga miała swoje zdanie i zasady. Nie baliśmy się malować na gliwickich Łabędach i na katowickiej „Bugli”. Każdy, kto wychował się i malował w tamtych latach, wie, że ekipa US była postrachem i katem dla każdego, kto się im sprzeciwiał. Nigdy nie ugięliśmy się pod ich naciskiem, choć nieraz ocierałem się o ostry wpierdol i musiałem cały czas liczyć się, że będę musiał skonfrontować się z moimi oponentami. Towarzyszył mi strach, ale zawsze uważałem, że nikt nie ma monopolu na miejscówki. Miałem i nadal mam brak szacunku do ekip, które nie miały swojego zdania i lizały dupę swoim – nazwijmy ich – przeciwnikom. Ta presja i nienawiść cały czas się nawarstwiały. Jednak nie przeszkodziło nam to w tym, by być bardzo aktywną i niezależną ekipą, która miała za sobą ludzi z innych miast. Niektórzy do dzisiaj mówią, że mnie nienawidzą albo że jestem kurwą, ale tak naprawdę mnie nie znają – nigdy nie pili ze mną piwa, ani nie spędzili w moim towarzystwie więcej niż 30 minut. Przypuszczam, że gdybym na spokojnie z niektórymi pogadał, to okazałoby się, że mamy ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż sobie wyobrażamy, ale… jest, jak jest.

forDustyrooms2

Ty mimo hardcore’owego klimatu i pewnie wielu niemiłych zdarzeń nadal malowałeś. Co wówczas motywowało cię i nakręcało do działania? Skąd miałeś w sobie tyle samozaparcia?

Przede wszystkim widziałem sens w tym, co robię. Graffiti było dla mnie ucieczką od rzeczywistości. Sporo przeczytacie o tym w mojej książce, która ukaże się w wakacje. Nie chcę się powtarzać, więc powiem tak: widziałem w naszej koneksji coś więcej niż tylko litery. Łączyła nas ogromna więź, coś jak pierwsza miłość. Nie istniały dla mnie przeszkody, bo wiedziałem, że chcę malować i że nie odnajdę się w czymś innym. Dostrzegałem ogromny potencjał w malowaniu i wiem, że dawałem scenie wiele energii. Miałem wtedy w sobie dużo wewnętrznej agresji, buntu i potrzeby wyładowania negatywnych emocji, które wyniosłem z domu. Te elementy były idealną mieszanką wybuchową do pokonania kogokolwiek stojącego mi na drodze. Poza tym… wierzyłem w ludzi. Wiedziałem, że sztuką i sukcesem jest pokój między malarzami i tworzenie nowych koneksji. Dobrym przykładem jest tutaj nienawiść, jaka była między MTR-ami a ekipą FB. Nasza wojna trwała długo. Nieraz sobie groziliśmy, crossowaliśmy panele i ustawialiśmy się na bijatyki. W końcu Beks zorganizował moje spotkanie z nieżyjącym już niestety Ile. Warunek spotkania był jeden – musiałem sam pojechać do ich miasta, Chrzanowa. Ilus był największym świrem, jakiego poznałem. Nie pierdolił się w tańcu z nikim. Nie ukrywam, że ta samotna podróż autobusem była dla mnie nie lada przeżyciem. Jechałem na terytorium wroga i adrenalina cały czas we mnie wrzała. Ten dzień miał w końcu decydować o przyszłości naszego konfliktu, a zakończyć mógł się tylko na dwa sposoby – szpitalem lub pokojem. Ostatecznie okazało się, że udało nam się przełamać kość niezgody. Od tamtej pory, aż do jego śmierci byliśmy bardzo dobrymi kolegami.

Użyłeś mocnego słowa: nienawiść. Myślisz, że możesz także w ten sam sposób określić wasze relacje z US-ami?

Nie nazwałbym tego w ten sposób. My zawsze mieliśmy szacunek i podziw do nich za to, co wtedy robili. Trzeba jednak pamiętać, że nigdy nie było między nami żadnej zażyłości. Grupa US widziała w nas (szczególnie we mnie) wroga i na różnorakie sposoby chcieli nas zniszczyć – od przemocy, pogróżek, aż po rozgadywaniu kłamstw na mój temat. Dlaczego? Odsyłam do mojej pierwszej odpowiedzi w tym wywiadzie. Niewątpliwie niektórzy muszą stwarzać niepotrzebne konflikty, by poczuć się lepszym i wyższym. Po latach zrozumiałem, że to ich ogromna słabość i jedyne co pozostaje, to czekać na ich wewnętrzną zmianę i zrozumienie, że stoimy po tej samej stronie barykady. Wiem jedno – nasza, śląska scena byłaby bardziej prężna, gdyby nie odstraszono wielu utalentowanych ludzi, którzy również chcieli coś osiągnąć w malowaniu kolejek.

Pogadajmy jeszcze chwilę o tej katowickiej scenie lat 90. Jak ją zapamiętałeś, jako osoba, która w Katowicach nie mieszkała?

Ciężko mówić o katowickiej scenie, jako o osobnym organizmie. Katowice są największym miastem i ośrodkiem kulturowym na Górnym Śląsku, dlatego też przyciągały mnóstwo writerów z sąsiednich miast. Rozpatrujemy więc ogromny teren i musimy wziąć pod uwagę co najmniej 9 dużych miast: Katowice, Gliwice, Chorzów, Zabrze, Bielsko, Rude Śląska, Bytom, Rybnik czy Tychy. Każde z tych miast miało swoich żołnierzy. Ja byłem głównym reprezentantem Rudy Śląskiej, ale z czasem zacząłem brać na akcje innych ludzi z miasta – chłopaków z TK, Hemika (HS) czy Cyrkusa. Przyjeżdżało do nas sporo pomalowanych (głównie przez ekipę ZWS) składów z Zawiercia. W samych Katowicach byli oczywiście US i ACNE, ale i MCR, VDK czy ekipa PC, która została chyba trochę zapomniana. Dzięki Beksowi (PC) i wspomnianemu już wcześniej Ilusowi powstało FTB. Nie można nie wspomnieć o ekipie AH z Gliwic, Lersie, IBX Crew, Gerille, czy TBK i naprawdę mocnych stylach od Sake. Warto jeszcze wspomnieć o SB, z którą swego czasu mieliśmy kosę. Chłopaki działali intensywnie i z klasą. Ja bardzo dobrze wspominam koneksje z Beksem. Mało ludzi wie (lub nie chce o tym pamiętać), że chłop miał temat yardu pod kontrolą i robił wiele paneli. Dogadywaliśmy się bardzo dobrze i przez lata byliśmy jak bracia. Udowodniliśmy, że pomimo reprezentowaniu innych ekip, mogliśmy się szanować i wspólnie działać.

doktobrakwo

Swego czasu jako MTR także robiliście dużo kolejek. Jak umiejscowiłbyś waszą załogę w historii śląskiej sceny?

To niełatwe pytanie, gdyż ciężko obiektywnie mówić o swoich dokonaniach. Zawsze jest w nas ten element poczucia ważności. Jest i u mnie. Odpowiem ci najszczerzej i najobiektywniej, jak tylko potrafię. Byliśmy jedną z trzech najbardziej aktywnych ekip na kolejkach. Trwało to przez kilka lat, czego nie mogą o sobie powiedzieć inne ekipy. Nasza brygada aktywnie działała na pociągach bez przerwy przez 7 lat. Trzeba też zaznaczyć, że działaliśmy również mocno na legalach i nieco mniej na linii kolejowej.

Z Górnego Śląska przenieśmy się do Wielkiej Brytanii. Co zastałeś w UK, gdy się tam przeprowadziłeś?

To, co zobaczyłem w Londynie, było dla mnie szokiem porównywalnym z trzęsieniem ziemi. Doświadczyłem kompletnie innego świata. Już po pierwszych tygodniach zrozumiałem, że jestem małym człowieczkiem, który dopiero raczkuje po ziemi. Malując w Polsce, myślałem, że znam pewne techniki robienia paneli, że wiem, jak obejść ochronę i czułem się pewny w tym, co robię. Stawiając pierwsze kroki w Londynie, widząc, jakie czekają na mnie zabezpieczenia – cztero metrowe płoty, kamery na każdym kroku, sensory ruchu i dodatkowa ochrona pilnująca kolejki – zrozumiałem, że muszę pochylić głowę i nauczyć się wszystkiego od nowa. Dotarło do mnie, że w Polsce mogliśmy łatwo malować pociągi, a niejednokrotnie robiliśmy z tego wielkie halo. Spojrzałem na to wszystko inaczej. Wiedziałem, że nim ktokolwiek o mnie usłyszy, to moja droga będzie długa i ciernista. Byłem obcokrajowcem, chcącym pokazać się lokalnym malarzom, którzy oczywiście znali teren od podszewki. Jednym z pozytywów był fakt, że nie było tutaj tylu konfliktów między graficiarzami, co nad Wisłą. Sytuacja na kolejkach była ciężka, więc malarze szanowali się nawzajem, a wszelkie niesnaski od razu wyjaśniano. Jeśli zrobiłeś kolejkę w Londynie, to oznaczało to, że masz wiedzę i jaja. Zyskiwałeś tym samym jakiś kredyt zaufania u innych.

Podobało ci się takie podejście?

Bardzo. Wystarczyło puszczać w obieg jakościowe obrazki, nie crossować ludzi i żmudnie dążyć do celu, a szacunek sam przychodził. Obserwując poziom paneli, muszę przyznać, że większość nie robiła na mnie wrażenia. Nie chcę generalizować poziomu graffiti, ale angielska scena cechuje się raczej szybkimi rzeczami – nie ma tu większego rozkminiania nad stylem liter. Jeśli pojawi się ktoś wyrazisty, to okazuje się, że niestety naśladuje lokalnych pionierów sceny z przełomu lat 80. i 90. Na pociągach widziałem mało kreatywności stylowej. Polska była wtedy pod tym względem dwa poziomy wyżej. Samotnie jeżdżąc przez Londyn, używając wyłącznie publicznego transportu, czułem unoszący się w powietrzu, zatrzymany w czasie, klimat. Widziałem te brudne style, koślawe tagi i brud na ulicach. Trafiki zawsze były tutaj rzadkością. Brak tolerancji do graffiti był chyba zakorzeniony w tym mieście od zawsze. Bardzo dbano o to, by pomalowana kolejka nie wyjeżdżała z zajezdni. A jeśli już musiała, to dbano o to, by jak najszybciej zakończyła swój bieg. Tak więc łapanie zdjęć jest precyzyjnym i dość stresującym zadaniem, bo należy mieć na uwadze, że twój obrazek przejedzie tylko raz i to bez pasażerów w stronę… myjni.

Trudność w malowaniu angielskich kolejek powoduje, że wielu writerów jest skonfliktowana z prawem. Ty chyba możesz coś o tym powiedzieć…

Prawo w Anglii nie jest pobłażliwe dla malujących i trzeba się liczyć z poważnymi konsekwencjami. Dlatego jest tu tylko paru, można ich policzyć na jednej ręce, systematycznych i konsekwentnych wyjadaczy kolejek. Jeżeli zostaniesz złapany, to kara uzależniona jest od tego, ile wyrządziłeś wcześniej szkód – czyli od tego, ile są ci w stanie udowodnić pomalowanych blach. Za pierwszym razem dostajesz przeważnie zawiasy, zakaz poruszania się transportem kolejowym, godzinę policyjną (najczęściej w godzinach nocnych) i zakaz posiadania jakichkolwiek przedmiotów związanych z graffiti. Za złamanie, któregoś z tych przepisów, transportują cię do sądu, a stamtąd lecisz do więzienia, albo dają ci jeszcze ostatnią szansę, nakładając na nogę opaskę elektroniczną. Posiadanie farb w nocy wiąże się najczęściej z dołkiem i sądem.

W końcu normalni ludzie nie chodzą z puszkami po nocach. (śmiech)

No właśnie. Taka też mentalność panuje w Anglii. Do tego wszystkiego dochodzi monitoring na ulicach, na yardach i rejestracja blach samochodowych na większości dróg. Anglia ma pieniądze i nie boi się nimi dysponować, jeżeli tylko znajdą sobie delikwenta do wyeliminowania. Moja historia jest długa i ciernista. Co prawda nigdy nie byłem złapany na gorącym uczynku, ale zawsze jakiś mały detal wokół przygotowań do akcji był dla mnie strzałem w plecy. Dlatego przez 10 lat byłem na zawiasach za różne zatrzymania – za sprawdzanie yardów, czy posiadanie farb w obrębie kolejowym. To wiąże się z wcześniej wymienionymi konsekwencjami i codziennym podpisywaniem się na komisariacie przez miesiąc. Dwa razy byłem zatrzymany na lotnisku, próbując wylecieć za granicę, kiedy miałem akurat zakaz opuszczania kraju. Za każdym razem kończyłem w sądzie, płacąc mojemu prawnikowi duże pieniądze, by wyjść z sytuacji bez większych problemów. Głównym „problemem” było jednak to, że… cały czas malowałem. Dodatkowo wypuściłem dwie części filmu „City Of Paranoia”. Po pierwszej części miarka u psiarni się przebrała i Vandal Squad zebrał materiały obciążające moją osobę. Pomimo braku twardych i rzetelnych dowodów (większość to poszlaki) dostałem wyrok więzienia. Jako że policja kolejowa bardziej przekonała ławę przysięgłych, niż udowodniła to, co niby zrobiłem, dostałem do odsiadki łaskawie 6 miesięcy. Na pewno przed dłuższą odsiadką uratował mnie fakt, że przy panelach nie było moich tagów. Po opuszczeniu więziennych murów zmieniło się moje podejście do graffiti. Jestem jeszcze bardziej świadom wielu rzeczy i bardziej uważam na każdym kroku. Tylko widzisz, dopóki aktywnie maluję w takim mieście, jakim jest Londyn, dopóty muszę zmagać się z problemami i konsekwencjami. Teraz możesz zrozumieć, dlaczego jest tu niewielu pociągowych writerów. Większość maluje kilka lat i przechodzi na emeryturę. Nikt nie chce stawiać czoła takim konsekwencjom i oddawać swojego czasu na planowanie i robienie kolejnej akcji. Więcej przygód nie mogę opisać z powodów czysto prawnych. Jak to niegdyś nawinęli Looptroop: „The Struggle Continue”. (śmiech)

Jak z perspektywy czasu zapatrujesz się na wypadek, jaki przydarzył ci się podczas jednej z akcji?

Wypadek pozostanie w mojej pamięci już na zawsze, gdyż była to rozmowa ze śmiercią twarzą w twarz. Z perspektywy czasu uważam, że pewność siebie gubi ludzi, bo zaczynają wtedy popełniać wiele błędów. Czasami te błędy mogą kosztować ludzkie życie. Doznałem porażenia prądem z trakcji elektrycznej i z ledwością przeżyłem. Miałem poparzenie trzeciego stopnia i ponad 30% spalonego ciała. Patrząc na moje wszystkie wyczyny, to tak naprawdę dziwię się, że wypadek spotkał mnie… tak późno. Surfowałem na dachach, w drzwiach pociągów, biegałem w tunelach przy pełnym serwisie kolejek, schodziłem po linach 20 metrów bez zabezpieczeń… Po wypadku musiałem jeszcze raz uczyć się chodzić. Powtarzałem sobie, że od teraz muszę słuchać dobrych rad moich bliskich. Prawda jest taka, że gdybym w tamten deszczowy dzień posłuchał mojego ziomka, to wypadek by się nie wydarzył. O dziwo nie myślałem o zakończeniu malowania. Ono jest chyba za głęboko we mnie zakorzenione. Po miesiącach bólu, powstania ze zgliszczy i odbudowaniu siebie, zrozumiałem, że wszystko w życiu dzieje się w jakimś celu. Mimo że nadal aktywnie działam na scenie, to przeorganizowałem swoje życie, nawiązałem kontakt z ludźmi, do których rzadko się odzywałem i staram się być obecny i uważny na co dzień.

Na koniec chcę podpytać cię jeszcze o twoją książkę, która ukaże się w wakacje.

To będzie jedyna na polskim rynku tak osobista i wnikliwa publikacja dotycząca graffiti na pociągach i ścianach na Śląsku. To podróż do lat 90. Czytelnik dowie się z niej, jak zaczynałem, jakie mam poglądy i spojrzenie na pewne zachowania w naszej kulturze. Podzielę się też wspomnieniami z ważnych akcji. Wszystko będzie naszpikowane mnóstwem nigdy niepublikowanych wcześniej zdjęć z tamtego okresu. Pokaże nie tylko panele, ale i zdjęcia z imprez, skany wezwań do sądu, kary kolejowe itd. Wszystko jest napisane po polsku i angielsku. Książkę kieruję także do ludzi z innych zakątków świata. Chcę, by malarze za granicą otrzymali cząstkę polskiej kultury graffiti w najlepszym wykonaniu. Myślę, że fani polskiego graffiti czekali na taką pozycję. Mam nadzieję, że ludzie będą mogli szczerze, poza wszelkimi podziałami uznać, że jest to dobry materiał i książka godnie będzie reprezentować nasz region.

Więcej wywiadów (również z malarzami) znajdziesz tutaj.