RTN: Od GTA San Andreas do współpracy z MC Eihtem (WYWIAD)

fot. Mateusz Kita

Szanowany za wielką wodą, powoli zauważany także u nas. Tak w wielkim skrócie można scharakteryzować obecną muzyczną pozycję RTN-a – producenta zamieszkałego w Lublinie, a myślami będącego cały czas gdzieś pomiędzy Long Beach a Compton. Muzyk bardziej skupił na sobie uwagę słuchaczy lubujących się w słonecznych, g-funkowych brzmieniach w momencie, kiedy własnymi siłami wydał krążek „Funktion”, na którym zagościł m.in. Curren$y. Album odbił się niemałym echem w hiphopowym świecie. Producent biegał na pocztę z kopertami zaadresowanymi do Tajwanu, Hong Kongu, Brazylii, Japonii, Australii, czy oczywiście USA. Do podkładów serwowanych przez RTN-a przekonało się już kilku topowych, polskich raperów (Ero, Peja, Kuba Knap), weterani kalifornijskiego rapu i syn… Nate Dogga. Numery z tym ostatnim chwalił nawet Xzibit. Przed chwilą wypuścił, pozbawioną jakichkolwiek sampli i gości, epkę „2020”. 

Skąd w chłopaku ze Wschodniej Europy miłość do klimatu panującego w Kalifornii?

Wszystko zaczęło się w 2004 roku, gdy odpaliłem… GTA San Adreas i natrafiłem na radio Los Santos. Klimat gry zrobił na mnie duże wrażenie. W nastrój kalifornijskich ulic lat 90. wprowadził mnie np. kawałek „Nuthin’ But A „G” Thang” Dr. Dre i Snoopa, który idealnie współgrał ze światem gry. Moim pierwszym albumem z Zachodniego Wybrzeża, który poznałem był debiut The Game’a „The Documentary”. Najpiękniejsze w g-funku jest chyba to, że słuchając brzmień, mogę z automatu przenieść się wyobraźnią na słoneczne ulice Long Beach. Groove, puls, charyzma, żywe instrumenty, śpiew, mocne inspiracje funkiem, soulem i r&b to właśnie g-funk! Cieszę się, że mogę tworzyć gatunek, który narodził się lata temu w Compton za sprawą Dr. Dre i Cold 187um.

Kiedy zdecydowałeś się przenieść tamtejsze brzmienie na krajowe podwórko?

Pięć lat później zdecydowałem się spróbować swoich sił w produkcji muzyki. Od początku starałem się iść w stronę Los Angeles, ale sporo też samplowałem. Samplowałem głównie Jamesa Browna, Parliament Funkadelic, a czasem tworzyłem też remaki kawałków Ice Cube’a czy Warrena G. Ich utwory opierały się na samplach, dzięki temu przyswoiłem sobie różne schematy samplingu i podstawy aranżacji. Pewnego dnia, pod wielkim wrażeniem kompozycji Dr. Dre na albumie „2001”, postanowiłem zagrać coś swojego, nie używając sampli. No i muszę przyznać, że wyszło dość marnie. Początki były arcy toporne, a rezultaty oczywiście kiepskie. Jednak nie powstrzymało mnie to przed dalszym tworzeniem. Muzyka od zawsze dawała mi radość, a to, jak brzmiały moje podkłady, miało drugoplanowe znaczenie. Liczyła się głównie zabawa i radocha z tworzenia.

Kto wtedy w Polsce tworzył takie kalifornijskie produkcje?

Na pewno Beat Squad i ich „Nadal lubię… życie inaczej”. Mam sentyment do tego poznańskiego albumu. Chłopaki stworzyli świetne surowe, funkowo-soulowe produkcje. Gospodarze przemycają laidbackowe historie okraszone humorem i dawką spostrzeżeń na temat rzeczywistości z perspektywy „żyjących inaczej” kamratów. „Spaleni innym słońcem” 2cztery7 to g-funkowy album, na którym elektryczne gitary, syntezatory i żywe produkcje (od Etena, Głośnego czy Stony) przeplatają się z hedonistycznymi tekstami. Prys i Bleiz nagrali fajny „Wroakland” mixtape – zdecydowanie jest to music to grillin’.

Coś jeszcze utkwiło ci w pamięci?

Brahu – „Wchodzę do gry”. Wielki szacun dla gospodarza projektu, że wszystko od strony muzycznej ogarnął sam. Na krążku nie brakowało ciężkich brzmień niczym u Ice Cube’a – sekcja pianina i orkiestry grają główne… skrzypce, ale znalazł też miejsce na chilloutowe akcenty. Na krążku znalazł się jeden z moich ulubionych krajowych numerów: „Dom” – produkcja brzmi jak u Warrena G. Nie mówiąc już o „Moim rapie” z bajecznym, soulowym sampelkiem. Każda z płyt, które wymieniłem, przetarła szlak w Polsce i udowodniła, że jest w naszym kraju miejsce na takie brzmienia, pod warunkiem, że przeniesie się je w odpowiedni sposób.

Gdybyś miał spojrzeć na temat trochę szerzej. Myślisz, że g-funk to popularne brzmienie w Europie?

Tutaj do głowy przychodzi mi przede wszystkim to, co dzieje się we Francji – czyli największej g-funkowej scenie w Europie. Tam g-funk żyję od lat 90. Symbolem ich sceny jest wydany w 1996 roku album „Il y a des jours comme ça”, za który odpowiadają – pochodzący z Kongo – Kayse i Sanders, który z kolei ma włoskie korzenie. Stworzyli album kompletny, wypełniony po brzegi tym, za co słuchacze pokochali g-funk. Muzycznie nie odbiegają od kalifornijskich nagrań. Tamtejsi producenci są siłą napędową sceny. Pozwolisz, że wymienię tych najbardziej wpływowych, którzy często współpracują z ludźmi ze Stanów: Aelpeacha, Dogg Master, Sovan (VS Productions), Mofak, DJ AK, Laidback Sounds i CartelSons (obydwaj wyprodukowali gościnki, na których pojawił się Snoop Dogg).

Amerykańskich raperów możemy usłyszeć i na twoich podkładach. Opowiedz o tym, jak doszło do współpracy z Compton’s Most Wanted?

Możliwość współpracy z Compton’s Most Wanted zawdzięczam przede wszystkim mojemu serdecznemu kumplowi Mega Kulisowi. Pracowałem nad jego nadchodzącym albumem „Crushin Down: Hood Patrol”, który nagrywał wspólnie z raperem pochodzącym z Compton – Big2daBoy. Kulis potrzebował odpowiedniej produkcji, która uchwyci szorstki klimat Compton, a zarazem będzie moim firmowym stemplem. Po usłyszeniu dogranych zwrotek MC Eihta i Tha Chilla jestem pewny, że pisząc wersy i nagrywając wokale w studiu, reprezentanci Compton poczuli się jak w 1995 roku.

Muszę też zapytać o utwór z Curren$ym.

Utwór powstał dzięki Young Koopowi – człowiekowi, który od lat prowadzi kanał poświęcony kulturze lowriderów. Koop i Curren$y poznali się właśnie dzięki lowriderom. Young pracował nad swoim pierwszym solowym albumem, którego byłem producentem wykonawczym. Spitta wyraził chęć nagrania wspólnego utworu, Koop zapytał mnie, czy mam coś mocnego w swoim katalogu. Gdy tylko usłyszałem o tej propozycji, wiedziałem, jaki podkład podesłać, bo bit tylko czekał na taką okazję. (śmiech) Proces nagrywania utworu rozpoczął Koop, tworząc dwie zwrotki, następnie przesłał pilota do Curren$yego. Reprezentant Nowego Orleanu nie przeciągał pracy nad utworem i bardzo szybko nagrał swoją kwestię. Dostałem wokale, zaaranżowałem bit, wysłaliśmy materiał do obróbki i tak właściwie powstało „Why I Low Ride”. Utwór od tych, którzy kochają lowridery dla entuzjastów amerykańskich klasyków na hydraulicznym zawieszeniu. Dzięki uprzejmości Younga miałem możliwość zrobienia remiksu i umieszczenia go na swoim debiucie. Wiedziałem, że remiks musi być wyjątkowy i eksperymentalny. Nic w tym podkładzie nie jest przypadkowe – począwszy od linii basu, po akordy Fender Rhodes na mistycznym syntezatorowym leadzie kończąc. Track ma za zadanie przenieść słuchaczy do historii, które opowiadają dwaj MC z różnych pokoleń.

Jakiś czas temu podjąłeś również współpracę z synem Nate Dogga.

Gdy pierwszy raz usłyszałem Nhale w utworze „Dolla Bill”, wiedziałem, że ten chłopak odziedziczył głos po swoim ojcu. Chwilę później już rozmawialiśmy na instagramie. Po kilku dniach powstał instrumental, który chyba tworzyłem pod natchnieniem muzyką Nate Dogga. Kiedy wysłałem produkcję do Nhale, jego reakcja była jednoznaczna: „This shit slap”! Następnego dnia z rana zajrzałem na instagram i zobaczyłem w relacji u Nhale ujęcia z zadymionego studia nagraniowego, gdzie w tle grał mój instrumental, a młody Nate nagrywa swoje wokale. W międzyczasie padł pomysł, bym dograł bridge do bitu. Wziąłem więc w ręce swojego Stratcoastera i nagrałem kilka gitarowych smaczków. Pokombinowałem też przy elektrycznych klawiszach i tak powstał „Dealin’ Wit A Hoe” – numer, który pokochali już słuchacze g-funku z całego świata.

Wspomniany wcześniej numer z Curren$ym pojawił się na twoim debiutanckim krążku. Jak z perspektywy czasu oceniasz przyjęcie tej płyty „Funktion” ?

G-Funkowe albumy z Europy mają to do siebie, że trafiają do niewielkiej grupy koneserów, tak też to wyglądało z moim debiutem. Album kierowałem przede wszystkim do entuzjastów gatunku i nie liczyłem na rozgłos. Muszę jednak przyznać, że „Funktion” dało mi więcej, niż oczekiwałem. Ludzie z niemal całego globu byli nim zainteresowani. G-funk mimo że jest już nieco zapomniany, to wciąż ma grono wiernych słuchaczy. Przy limitowanym do 500 sztuk nakładzie, 450 sztuk rozeszło się bez żadnej konkretnej promocji. Do słuchaczy docierałem samodzielnie, a wielu przypadkach wystarczyła sama muzyka! Jestem miło zaskoczony dobrym odbiorem krążka w Polsce. Pokazało mi to, jak silni jesteśmy w g-funku jako odbiorcy. Znajdujemy się obok USA, Francji i Japonii – czyli największych ośrodków takiej muzyki na świecie. „Funktion” dało mi pewność, że jestem w stanie wyprodukować album producencki na poziomie światowym. Jest to bardziej skomplikowane niż tylko podsyłanie bitów artystom na ich projekty. Tutaj konieczna jest wizja, która scali projekt w jedną całość. Do tego dochodzą sprawy organizacyjne, ogarnięcia gości, projekt graficzny, czuwanie nad miksem i masteringiem, tłocznia czy również songwriting. „Funktion” to moja wizytówka jako producenta. Nie ma chyba nic lepszego w portfolio niż własny album.

A jakie głosy docierały do ciebie z Los Angeles?

Czasem, gdy ktoś z USA wypytywał się mnie o bity – nieważne, czy byli z Long Beach czy Compton, sądzili, że rozmawiają ze swoim. Niejednokrotnie chcieli zgadać się przez telefon i pytali z jakiej jestem dzielnicy. Niektórzy wykonawcy, z którymi współpracuję bardzo chcieli spotkać się ze mną w studiu. Zawsze odpowiadam, im że bardzo chętnie, ale „maybe one day in the future”. Myślę, że ich reakcje mówią wiele.