Looney (EWC, DSC): Chłopaki czasami muszą się ponapierdalać

Z jednym z pionierów trójmiejskiej sceny graffiti rozmawiam o szalonych latach dziewięćdziesiątych.

Jak daleka była droga od momentu, gdy zobaczyłeś graffiti po raz pierwszy do momentu, kiedy postanowiłeś wyjść ze swoim stylem na ulice.

Jeśli pamięć mnie nie myli, to zajawkę na graffiti złapałem około 1990 roku – dzięki grafikom, jakie widziałem na deskorolkach. Wtedy zacząłem pracować nad pierwszymi szkicami, projektami i zgłębiałem tę sztukę. Z plecakiem farb na miasto po raz pierwszy wyszedłem pięć lat później. Pierwszy obrazek malowałem z DJ-em Centem i Bajdziakiem na spontanicznej akcji w Chałupach podczas biwaku. Napisałem wówczas YBA i zrobiłem charakter, dzięki któremu zmieniłem ksywę na Looney. W podobnym czasie powstała pierwsza graficiarska ekipa w Trójmieście, DSC. W 1996 może w 1997 po raz pierwszy wybrałem się na panele. Yard nie był u nas zbyt prosty, ponieważ pilnowany był przed pojawiającymi się na nim szabrownikami.

Gdańsk był wtedy miastem mocno podzielonym przez subkultury?

Na ulicach można było spotkać dresiarzy, skinheadów, punków i ludzi słuchających muzyki mocno gitarowej. Na mojej dzielnicy był prawdziwy tygiel rozmaitych subkultur. Wszyscy byliśmy raczej kumplami. Jako skejci żyliśmy z innymi w dobrych relacjach, ale też byliśmy chłopakami, którzy nie dali sobie wejść na głowę. (śmiech) Wiem, że w niektórych rejonach graficiarze mieli problemy z kibicami, jednak myśmy nigdy nie mieli z nimi żadnych spięć, nie prowadziliśmy wojen przez malowanie.
Deluks 1999

Nie to, co z kolejarzami i policją (śmiech)

Akurat z nimi nudno nie było. (śmiech) Pamiętam, jak kiedyś malowaliśmy panele w Wejherowie. Niedaleko znajdowały się działki, na których kolejarze mieli melanżyk. Wracając, zaczaili się i urządzili na nas zasadzkę. Zaszli nas z dwóch stron, podczas gdy my malowaliśmy między kolejkami. Było tam w sumie sześć, siedem osób – wszystkim, oprócz jednej osoby, udało się uciec. Pamiętam, że niektórzy ewakuowali się pod kolejką między kołami pociągu. Niektórzy kolejarze mieli ze sobą młotki do sprawdzania hamulców, ale na szczęście nikogo nimi nie trafili. Jednego od nas złapali i mocno poturbowali, położyli na torach i straszyli, że ruszą kolejką, jeżeli nie wyda innych. Po tej akcji chcieli nam założyć sprawę, ale nie mogli, bo napierdoleni przekroczyli uprawnienia. Zrobiła się duża afera i po jakimś czasie ludzie z SKM zaproponowali nam legalne malowanie pociągów. Zdania w środowisku były podzielone, ale ostatecznie każdy od nas choć raz taką legalną kolejkę zrobił. Ta akcja przyciągnęła turystów m.in. z Niemiec. Ja malowałem tam raz z Sirem z Warszawy. Ten romans z legalnymi kolejkami trwał kilka miesięcy.

Sir, czyli ten gość, który w najntisach miał trochę przejebane, bo zrobił legala na komisariacie?

Czy miał przejebane, to dokładnie nie wiem. Sir od zawsze miał swoje spojrzenie na graffiti. Nigdy nie starał się być turbo nielegalnym malarzem. Jest pionierem warszawskiego graffiti. Bardzo wcześnie zaczął zarabiać na malowaniu. On jako pierwszy wszedł w poważny dill z dużą marką – mam na myśli jego współpracę z Frugo. Ściągnął do Polski writerów z Niemiec i ogólnie zrobił dla polskiej sceny dużo dobrego.

Żałujesz akcji z Eldo na „Men in Blacku”?

Myśmy wtedy byli naprawdę bardzo pojebani, bezkompromisowi i bezwzględni. (śmiech) Eldo wszedł na scenę długo po nas. Byliśmy starymi skejtami z Gdańska. Jeździliśmy na deskorolce też w Warszawie, gdy on jeszcze chyba nie słuchał hip-hopu. Wkurwiliśmy się, że nikt nas nie zapytał o zgodę użycia naszych materiałów w „Blokersach” i w teledysku. Więc w dość hardcore’owy sposób wyraziliśmy swoją opinię na ten temat. Dzisiaj między nami jest spoko. Nieraz z nim gadałem. Podsumowując: tamte czasy miały swój wyjątkowy klimat, ale one już minęły.

Kto wam zaszczepił takie radykalne podejście do graffiti?

W dużej mierze był to Special, który pewnego dnia zaprosił mnie do działania w ramach EWC. Byłem przyjęty do ekipy chyba jako czwarty. Specialowi bardzo zależało na tym, by pod jedną nazwą malowali jego znajomi z Niemiec i Polski. Moją domeną w EWC było malowanie głównie sreber na mieście i robienie rooftopów. To była – śmiało można powiedzieć – elitarna brygada i zaszczytem było się do niej dostać. Byliśmy sztywną, dobrze zorganizowaną ekipą, która przestrzegała pewnych zasad. Ja z czasem wprowadziłem do załogi taką uliczną jakość, bo wtedy robiłem na streecie… różne rzeczy. Mieliśmy ustalony system pomagania na wypadek, gdyby złapała kogoś policja i takie tam podstawy. Gdyby do którego wpadła policja, to raczej nie znaleźliby żadnych dowodów. Był czas, że mieliśmy ostrą dyscyplinę nawet na płaszczyźnie tego, jakie wrzuty pokazujemy w „Ślizgu”.

Jaka akcja z EWC szczególnie zapadła ci w pamięć?

Tych akcji było mnóstwo, ale szczególnie zapadła mi w pamięć chyba ta, kiedy malowaliśmy ze Specialem zimą na linii i policja zrobiła na nas nalot. Uciekliśmy przez tory, a po drugiej stronie za bardzo nie było gdzie się schować. Kiedy policja wjechała na nas zza rogu, rzuciliśmy się do ucieczki wzdłuż płotu. Wyskoczyli z radiowozu, rozglądają się i… nikogo nie widać. Okazało się, że płot rzucał cień od latarni stojącej obok, więc nie było nas widać. Ale ponieważ był lekki mróz, można było zauważyć parę z naszych ust. Musieliśmy powstrzymać na chwilę oddech, bo jeden z nich stał kawałek od nas. Leżeliśmy więc w śniegu, patrząc na ich buty i starając się nie oddychać. (śmiech) Nikogo nie złapali.

Jaki jest dziś status EWC?

Nadal jesteśmy kumplami i przyjaciółmi. Widzimy się rzadko, ale jak już się spotykamy, to później kac trwa trzy dni. (śmiech)

W którym momencie poczuliście na plecach oddech młodej, gdańskiej krwi?

Wiesz, malarzy w Gdańsku było wielu, ale myślę, że wtedy, kiedy chłopaki z USH się rozkręcili. USH z czasem zaczęli fajnie się ogarniać i gdzieś tak około 2005 roku reprezentowali naprawdę europejski poziom. Kilku z nich pamiętam, jak byli jeszcze małolatami i chodzili za nami po torach. (śmiech)

Można powiedzieć, że niekiedy edukowaliście młodszych adeptów malowania kolejek?

Tak. Odbyłem z niektórymi kilka wychowawczych rozmów, ale w EWC nie każdy miał tak pedagogiczne podejście. (śmiech) Ja raczej byłem otwarty na ludzi. Kiedy gdańscy malarze byli młodzi to nas słuchali, później bywało już z tym różnie. Chłopaki to chłopaki – czasami muszą się ponapierdalać albo sprzedać choć liścia. Nie byłem agresorem, ale jak ktoś robił coś złego, to byłem… „wyjaśniaczem”. Staram się być pozytywnym gościem, ale w kraju nad Wisłą taka postawa nie zawsze się opłaca, bo jeśli jesteś dla ludzi za dobry, to później to wykorzystują. Graffiti czasami siłą rzeczy musi być trochę agresywne i hardcore’owe.

Rozpierdol był dla was najważniejszy?

Dla mnie nie, ale nie usunąłbym tych najbardziej hardych scen z filmu „Men in Black”. Już wtedy uważałem, że taka demolka jest bez sensu, bo przyciągnie uwagę niepotrzebnych osób i sprowadzi na nas kłopoty. Byliśmy demokratyczną ekipą, więc sceny ostatecznie znalazły się w filmie. Produkcja jest dokumentem tamtych czasów, a tamte czasy były momentami naprawdę pojebane. Takie mieliśmy pomysły i patenty na graffiti.

panele