Reprezentant ekipy Four – jednej z najaktywniejszej polskiej brygady malującej kolejki – opowiedział mi o nocach spędzonych na berlińskich torach, pierwszej małolackiej akcji na pociągach i „wakacjach”, które spędził w Belgii.
Jakie wrażenie zrobił na tobie Berlin, kiedy zobaczyłeś miasto po raz pierwszy?
Berlin po raz pierwszy odwiedziłem z Wertem i Crowe w połowie 2011 roku. Mimo że z malowaniem metra miałem styczność już w 2008 roku, to wydarzenia, które miały miejsce trzy lata później w stolicy Niemiec, były dla nas wszystkich fajnym doświadczeniem. Pamiętam, jak jadąc do Berlina rozkminialiśmy legendy o tamtejszym vandal składzie – że śledzą malarzy i tak naprawdę bezpiecznym można czuć się, dopiero gdy opuści się granice Niemiec. Nie mówiąc już o tym, że lokalsi mają cały czas stres na karku. Na moją wyobraźnie dodatkowo działały też takie filmy jak „Pure Hate” czy „Hard2Burn”, w których panował raczej mało wyczilowany klimat. Zaspokoiliśmy się wtedy jednym udanym podejściem, wypiciem kilku piwek i nocnym zwiedzaniem miasta. Czas spędzaliśmy głównie na dzielnicy Kreuzberg, która jest chyba najbardziej zbombionym miejscem w Berlinie. Wszędzie można zobaczyć różnorodne style, potagowane bramy, tagi międzynarodowych writerów i kolejki, które wyglądają wyjątkowo pięknie, jadąc po klimatycznych mostach. W Berlinie każdy wie, czym jest graffiti. Śmiało można powiedzieć, że wpisało się już w kulturę tego miasta. Co nie zmienia faktu, że oczywiście nie każdy je popiera.
Dwa lata po pierwszej wycieczce do Berlina, postanowiłeś w nim zamieszkać.
To prawda. Na początku większą część mojego wolnego czasu, wypełniało mi obczajanie miejscówek lub malowanie z kolegami, którzy akurat byli w Niemczech. Potrafiłem poświęcić siedem nocy z rzędu obczajając jedno miejsce, by starannie przygotować akcje. Kiedyś spędziłem nawet 14 nocy z rzędu, aby później dobrze i w spokoju namalować swojego pierwszego solowego wholecara. Całe to przedsięwzięcie wyczerpało mnie do takiego stopnia, że mimo znajomości schematu kolejek z lejapu, pomyliłem strony. Okazało się, że pomalowałem zły pociąg, który wyjeżdżał tak, że obrazek wyjechał… od strony ściany. Pociąg z miejsca został wycofany do czyszczenia. Przejechał tylko przez chwilę na zewnątrz, ale akurat mieliśmy problem z aparatem i nie mamy żadnych zdjęć! To doskonały dowód na to, jak ten system potrafi wciągnąć. (śmiech) Dla fanów malowania, Berlin jest miastem niekończących się możliwości. Można zwariować od ilości spotów.
Graffiti dotarło do naszych sąsiadów wcześniej, dzięki temu ich scena jest bardziej rozwinięta i doświadczona. Czego polscy malarze mogą się nauczyć od tych niemieckich?
U naszych zachodnich kolegów scena otoczona jest jakby dużo większym – nazwijmy to – kultem, mają też więcej oldschoolowych wspominek. Jednak nie powinniśmy mieć względem ich żadnych kompleksów. Czasy się zmieniły i my od dawna możemy pochwalić się chłopakami, którzy mają dopracowany styl i pociągowy respekt na międzynarodowej arenie. Wiesz, to temat rzeka. Mam w ogóle wrażenie, że graffiti strasznie się zmieniło przez ostatnie lata. Młodzi nie mają już wzorców, dla nich wyznacznikiem są lajki na Instagramie…
Jak odnajdujesz się w obecnej rzeczywistości?
Cała nasza ekipa rozjechała się po różnych częściach Europy. Nie mieszkamy już niestety blisko siebie, co w znacznym stopniu ukróciło działania ekipy. Mamy na karku więcej lat, więc zmagamy się z zupełnie innymi problemami życia codziennego, niż wtedy. Z upływem czasu zdjęcia nabrały sentymentalnej wartości. Z łezką w oku patrzę na to, jak starsze modele kolejek stopniowo zastępowane są nowymi plastikowymi pudłami. Na jardach coraz rzadziej słychać dźwięki kompresorów i strzelającej, nagrzanej od słońca, blachy. Odnoszę wrażenie, że na ulicach też jakby działo się mniej. Szkoda, że nie ma już tylu aktywnych ekip. Mimo wszystko uważam jednak, że ta sztuka ma się dobrze. Graffiti stało się popularne – co ma swoje plusy, ale i minusy. Ludzie niemający styczności z malowaniem zmienili swoje postrzeganie i chyba wręcz oswoili się z pomalowanymi ścianami i pociągami. Społeczeństwo trochę wyluzowało.
Jakie wspomnienia przychodzą ci do głowy, gdy sięgasz pamięcią 10 lat wstecz?
W mojej głowie automatycznie pojawiają się obrazki związane z legendarną Buglą i dworcem głównym w Katowicach. Pamiętam, jak snuliśmy plany na kolejne misje, spożywając napoje wyskokowe. (śmiech) Przed oczami mam też obraz drabin przymocowanych do bagażnika na dachu Golfa 3, którym wtedy głównie się przemieszczaliśmy. Pamiętam, że lubiliśmy robić wholecary i popełnialiśmy je zawsze, gdy pojawiała się tylko okazja. Efekty naszych działań można zobaczyć np. w filmie „Shoot a cop to Kil”. Wrócę jeszcze do dworca, który miał niepowtarzalny klimat. Można było nas spotkać na peronach, kiedy świeżo pomalowana kolejka przyjeżdżała do Kato, aby skończyć swój kurs. „Pociąg ten kończy bieg…”. Po usłyszeniu tego komunikatu podnosiło się nam tętno – patrzyliśmy, czy nikt nas nie obczaja i zajmowaliśmy pozycję z aparatami, by zrobić jak najlepsze zdjęcia. Później trzeba było się jak najszybciej ukręcić, gdyż policja lub soki, mieli plan na sporządzenie protokołu. Oczywiście na dworcu pojawialiśmy się też bez powodu. Siedzieliśmy i po prostu obserwowaliśmy, jakie panele akurat jeżdżą. Nigdy nie zapomnę też smaku hamburgera za 3 złote z budki pod głównym wejściem od strony estakady. (śmiech)
Nie zapomnisz pewnie także swojej pierwszej akcji na kolejkach.
Pierwszy raz na pociągi wybrałem się w wakacje 14 lat temu. Malowaliśmy na zajezdni w gliwickich Łabędach. Miałem 16 lat, więc musiałem coś wymyślić, by urwać się z domu na noc. Wkręciłem mamie, że w „Mega Clubie” odbędzie się rapowy koncert, którego nie mogę przeoczyć. Niestety tej nocy nie dotarłem do katowickiego „Mega”, uzbroiłem się za to w kilka lakierów i wyruszyłem w teren. Wtedy po raz pierwszy poznałem też to niesamowite uczucie, kiedy siedzisz w autobusie, skupiając myśli tylko i wyłącznie na misji pomalowania wagonu. Potrafiłem się odciąć od całego świata. Miałem w głowie tylko jeden cel. Po jakimś czasie dotarliśmy na miejsce i zaczęliśmy obczajać spot. Ustawienie było co najmniej średnie, ale nie odpuściliśmy. Mimo że maszynista spał przy otwartych drzwiach w jednostce, którą robiliśmy, udało nam się zrobić w tę noc po dwa panele. Było to dla mnie olbrzymim przeżyciem i dobrym startem. Działaliśmy po cichu, na zmianę obczajając i leżąc pod wagonem, by w porę wypatrzeć. nadciągające siły wroga. Niestety nie obyło się bez przypału, ale tego… na chacie. Miałem wrócić o 1, ale chwilę się spóźniłem i ostatecznie zawitałem w nim 5 godzin później. (śmiech)
Wtedy chyba nie każdy mógł wbijać na spoty. Zdarzało się, że młodzi malarze dostawali po głowach, gdy bywali nadgorliwi. Odczułeś to kiedyś na własnej skórze?
Ja raczej nie uchodziłem za nadgorliwego małolata, który robił gdzieś gnój. Nokauty się zdarzały, ale raczej z innych powodów niż staż na scenie. To prawda, że wjazd na niektóre miejscówki mógł skończyć się wpierdolem. Mnie to jednak nigdy nie spotkało. Zdarzały się oczywiście różne historie – ktoś, komuś podpadł i trzeba było wymierzyć wyrok, ale nie ciąg mnie już za język. (śmiech) Opowiem ci za to inną historię, dotyczącą naszego wspólnego znajomego. Wert kiedyś upatrzył sobie we mnie wroga i czekał na dzień, w którym się gdzieś przetniemy. Po upływie jakiegoś czasu odezwał się do mnie i powiedział, że najchętniej by mnie zabił, ale w sumie to mi odpuści i zaproponował, byśmy wspólnie coś pomalowali. Ustawiliśmy się na akcję, która niestety do końca nie wypaliła. jednak tego dnia zaczął się w naszym życiu nowy etap, który później nie do końca spodobał się Polskim Kolejom Państwowych. (śmiech)
Z Wertem to ty chyba akurat historii masz multum. (śmiech)
Oprócz wspólnego poczucia humoru łączy nas zajawka na rozkminiane. Pewnego dnia wpadł na pomysł, by zatrudnić się na zajezdni jako… cleaner. (śmiech) Po kilku tygodniach, podczas jednej z naszych klasycznych ustawek, powiedział mi, że na nocce rozmawiał z ochroniarzem, który podczas ich dyskusji o życiu i hip-hopie spojrzał na zegarek i oznajmił, że o godzinie 12 oficjalnie zwijają manatki, bo PKP rozwiązało z nimi umowę. To były początki złotych czasów katowickiej zajezdni! I tutaj opowiem ci anegdotkę, która z perspektywy czasu wydaje się zabawna. Wkręcaliśmy wszystkim naszym znajomym, że sytuacja na zajezdni jest naprawdę chujowa i że bardzo ciężko się tam maluje. Wykonywaliśmy nawet telefony do rzekomych pracowników, którzy niby sprzedawali nam lokalizacje ochroniarzy. (śmiech) O tym, że panuje „luz jak chuj” wiedzieliśmy tylko my. (śmiech) Oczywiście namiętnie z tego korzystaliśmy, cała miejscówka była tylko dla nas. Dopiero po jakimś czasie opowiedzieliśmy o wszystkim innym śląskim malarzom.
Podczas wakacji w Belgii chyba nie było wam do śmiechu.
Z perspektywy czasu uważam, że tę akcję za bardzo rozdmuchano. Na robocie ściął nas typ, który był na spacerze z psem. Jak się później okazało… policjant. Dał znać swoim ziomkom, no i… mieliśmy lajtowy wjazd. Na początku udało nam się uciec, później tego szczęścia nam nieco zabrakło. Schowaliśmy się przed radiowozem patrolującym okolice, ale naszą kryjówkę wskazał przypadkowy przychodzień, no i kajdanki zawitały na naszych nadgarstkach. Zaczęło się przedstawienie. Wyraźnie nie spodobaliśmy się lokalnym organom. Tłumaczyliśmy im, że przecinak, jaki znaleźli w samochodzie, był w standardowym wyposażeniu auta… nie uwierzyli. Wkurwili się, tym bardziej że nie udało im się złapać wszystkich uczestników wycieczki. Ostatecznie wylądowaliśmy na – jak się później okazało – trzy miesiące w jednym z belgijskich hoteli z kratami. Najgorszy był początek. Byłem przekonany, że puszczą nas po trzy dniowym dołku, ale okazało się inaczej. Kiedy sędzia „krzyknął” i było pewne, że idziemy siedzieć (początkowo na dwa tygodnie), to skumałem, że żarty się skończyły. Na szczęście byliśmy z Wertem we wspólnej celi. Oglądaliśmy w lokalnej telewizji „Looking for a pearl”, na spacerach drapaliśmy napisy na stolikach i prowadziliśmy dyskusje z innymi osadzonymi. Z czasem wszyscy mieli nas już dość i pewnego listopadowego popołudnia opuściliśmy więzienne mury w krótkich spodenkach.
Ta akcja jeszcze bardziej umocniła cię w miłości do graffiti?
Chyba nie patrzę na to w ten sposób. Wtedy miałem zupełnie inne podejście – to były lata buntu, a graffiti było moim stylem życia. Dziś taka akcja pewnie skłoniłaby mnie do większej refleksji. A wtedy? Wróciliśmy na tabor i dalej robiliśmy swoje jak gdyby nigdy nic. Na przełamanie namalowaliśmy ekipą wspólny panel.
You must be logged in to post a comment.