„Ktoś chciał być Supermanem, inny Batmanem, a ja… MF Doomem”

Miał gdzieś płynące dziś korzyści ze sprzedawania prywatności. Nie chwalił się w social mediach, do jakich chodzi restauracji, gdzie spędza wakacje i co kupił za hajs ze sprzedaży płyt. Chciał być znany i oceniany tylko przez pryzmat swojej muzyki. Udało mu się, bo – jak zdarzyło mu się przyznać – ludzie skupiali się na jego twórczości, a nie na tym, jak wygląda i co robi, kiedy akurat nie pracuje nad kolejnymi kawałkami. W wieku 49 lat zmarł MF Doom. Idealista, pasjonat, symbol niezależnego hip-hopu.

Prykson Fisk powiedział mi w wakacje: „W hip-hopie najbardziej jara mnie surowość. Nie podoba mi się to, że wszyscy są tacy piękni, odpicowani i sztuczni. Niech sobie tacy będą, niech śpiewają na auto-tune i robią te wszystkie dziwne rzeczy. Ja jednak uważam, że rap ma być surowy i prawdziwy. Moimi ulubionymi twórcami są MF Doom i Sean Price. Uwielbiam ich płyty, ale i sposób w jaki podchodzą do hip-hopu”. Więc, kiedy dowiedziałem się o śmierci Dooma, był pierwszą osobą, do której uderzyłem z prośbą o komentarz. „Jego flow, muzyka, teksty i mroczny komiksowy anturaż zawsze rysowały w mojej głowie surrealistyczne obrazy. Spędziłem setki godzin, słuchając jego muzyki. Rozkminiałem znaczenie każdego wersu, postaci komiksowej i sampli z kreskówek. Zrewolucjonizował moje podejście do muzyki, pisania, inspiracji czy nawet rozumienia samego undergroundu. Zawsze stał w mocnej kontrze do ugłaskanego mainstreamu. Na pierwszym planie stawiał na umiejętności. Dzięki swojemu artystycznemu geniuszowi stworzył własny mainstream i został doceniony w szeroko rozumianej popkulturze. Muszę przy okazji opowiedzieć jedną historię, która przydarzyła mi się w Edynburgu. Odwiedziłem tam jeden ze sklepów płytowych, gdzie zakupiłem winyl „Operation Doomsday”. Od sprzedawcy dowiedziałem się, że kilka dni wcześniej w sklepie pojawił się, w poszukiwaniu sampli, sam MF Doom! Zniszczyło mi to głowę. Jeszcze tego samego dnia odwiedziłem większość lokalnych sklepów z winylami łudząc się, że gdzieś go spotkam” – wspomina członek Renegatów Funku.

Nadzieję na muzyczne spotkanie ze współautorem „Madvillain” miał także producent ostatniej płyty Włodiego, 1988. – „Jego muzykę poznałem jeszcze w czasach przedlicealnych. To był okres, w którym zacząłem poszukiwać alternatyw do tego, co powstawało w głównym nurcie – zaczyna 88 i dodaje po chwili: – „Naturalnym tropem trafiłem na jego krążek z Madlibem. Nim zajarałem się MF Doomem, katowałem już rzeczy kalifornijskiego producenta. Oczywiście klimat, jaki wokół siebie wytworzył był totalnie pochłaniający, a muza równie inspirująca, co sama postać. Myślę, że to dla mnie najważniejszy MC i jeden z ważniejszych producentów. Ma duży wpływ na to, co dziś robię. To chyba jedyny raper, którego wizerunek z czystym sumieniem mógłbym sobie wytatuować (a nie mam tatuaży). Jego śmierć jest dla mnie równie wstrząsająca, co śmierć Guru. A może i bardzie, ze względu na wymiar osobisty. Moim marzeniem było coś z nim nagrać. Jestem optymistą, więc w to wierzyłem i poniekąd do tej współpracy dążyłem… Choćby miał tylko napisać na kolanie kilka wersów w wieku 60 lat – wystarczyłoby mi to. Smutne jest to, że w ostatnich latach bardzo cierpiał po utracie syna. Słuchając jego ostatnich nagrywek czułem to cierpienie w jego głosie. Zastanawiałem się, czy wszystko u niego w porządku, bo jego głos był jakby mroczniejszy i taki coraz bardziej załamany. Słychać to np. na ostatniej producenckiej płycie DJ-a Muggsa. Jego wpływ na współczesne odmiany rapu jest nieoceniony. Myślę, że dla raperów jest tak ważną postacią, jak J Dilla dla producentów. Na szczęście pozostawił po sobie spory katalog” – kończy producent Synów.

O inspiracjach człowiekiem w masce często wspominał również Barto’Cut12. Ten tekst zresztą nie mógł powstać bez jego udziału, bo chyba nikt w polskim rapie nie miał tylu odniesień do zmarłego artysty, co on. „Od dzieciaka jarałem się kreskówkami i komiksami. Więc, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem klip do „All Caps” wiedziałem, że to gość, którego muzyka będzie szła ze mną przez życie. Zakochałem się w jego podziemnym wajbie i niepodrabianym klimacie. Będę z tobą szczery – nigdy nie sądziłem, że śmierć artysty może kimś tak poruszyć. Dziwiłem się, gdy ludzie zawsze tak to przeżywali. Do czasu aż spotkało to mnie. Niektórzy wspominając swoje dzieciństwo, mówią, że spędzili je na kopaniu do piłki i grze w „chowanego”. Ja mając 10 lat, chodziłem dwa kilometry do szkoły, mając na słuchawkach jego utwory. Był dla mnie autorytetem. Ktoś chciał być Supermanem, inny Batmanem, a ja… MF Doomem. Chciałem choć raz poczuć się na scenie tak jak on. I pewnej nocy stworzyłem swoją maskę, w ogóle nie przejmując się konsekwencjami. Miałem gdzieś, czy ludzie nazwą mnie kserobojem. Na szczęście słuchacze kumają mój lot i wiedzą, że to wszystko w podzięce za jego muzykę. Gość był arcymistrzem w klejeniu rymów. Wersy to jedno, ale ten dobór sampli w jego bitach to istne szaleństwo. Tego nie da się podrobić! Mówi się, że Dilla miał „złote ucho”, ale słuchając produkcji Dooma, mam wrażenie, że typowi nie było potrzebne żadne „złote ucho”. On po prostu każdy sampel zamieniał swoją muzyczną wizją w coś wspaniałego. Jego twórczość jest owiana oryginalnością i zarazem chorym, brudnym, zagadkowym klimatem. Głęboko wierzę w to, że Madlib naprawdę ma na dysku materiał na drugą część ich płyty” – Barto stawia kropkę na końcu swojej wypowiedzi i proponuje track, który w ostatnich dniach towarzyszy mu najczęściej… pewnie nie tylko jemu.