Kalifornia czy California?

Nagranym do spółki z didżejem Zelem krążkiem „DDA” wystawił fanów na ciężką próbę. I z perspektywy czasu ciężko nie określić albumu mianem męczącego i nudnego – a chyba wręcz najnudniejszego, w jaki zaangażowany był poznański raper. Słuchacze najwyraźniej odnieśli podobne wrażenie, bo płyta sprzedała się w umiarkowanym (jak na Rycha) nakładzie. Z drugiej strony, nawet na tak męczącym w odbiorze projekcie, znajdziemy numery zapadające w pamięć – za przykład niech posłuży ciekawy storytelling „Druga szansa” i nagrany przy wsparciu Dona „Nie pogrywaj ze mną”. Tak było w zeszłym roku…

…teraz nadszedł czas remisji. „Dziś z pozycji gracza, który tworzy hobbystycznie” nawija Peja w „Boo-Ya (jak Tribe)”. Coś w tym jest. Założyciel Slums Attack nie musi już z nikim się ścigać (ok, poza Tedzikiem;-) i niczego udowadniać, zresztą od kilku już lat. Trasy koncertowe, dobrze prosperująca firma odzieżowa, wytwórnia muzyczna, złote, platynowe płyty – to rzeczy niepodważalne. Rychu swojej pozycji jest świadom, rzucając na nowym albumie raz po raz wymownymi wersami: „Dziś nie mam rozterek czym jeździć, Betą czy Mesiem? Kupiłem sobie oba i dorzucę jakieś trzecie” lub „Wszystko zgodnie z planem, będzie chata na Florydzie, bo ten domek na wsi to początek„. Naturalnie to o czym mówi na płycie, mówi w dobrze znanym wszystkim, schematycznym stylu – nikt chyba nie spodziewał się, że Peja pójdzie w stylówkę Kanye Westa? Zresztą, mówił już o tym na pierwszym singlu „Ja Diggin in the Crates oni Gold Digger, czaisz?” W kwestii tekstów rewolucji nie odnotowano – wszystko podane jest przejrzyście na tacy, wachlarz dobrych metafor jest mało imponujący. Słuchacz nie jest zaproszony do gry pod tytułem „posiedź dłużej z tym tekstem”. Brakuje trochę bardziej błyskotliwych linijek, ciekawych spostrzeżeń i obserwacji, które każą otworzyć szeroko oczy i krzyknąć „wow”. Nadrabia szczerością, pasją („Hiphopeja”) i skrajnie osobistymi wyznaniami – „1976”. Rychu na bitach Braha odnajduje się idealnie – słychać, że się w studiu dogadywali bez słów. Tyle, że chyba za mało od siebie wymagali. Producent dobrze przetłumaczył na język polski termin „west coast”. Dobrze, ale na pewno nie wzorowo. Przykładowo, bit w „Dekalogu Rycha” brzmi zbyt nachalnie i… bazarowo. Mam momentami wrażenie, że gdański producent przy niektórych trackach napracował się za mało, jakby robił je w pośpiechu („W pogoni za marzeniami”). Brakuje ciekawszych dźwięków, innych rozwiązań i zdrowego rozsądku w zabawie z syntezatorami – mimo wszystko. Reasumując. To kolejny album Poznaniaka, obok którego nie sposób przejść obojętnie – jedni będą stawiać mu pomniki, inni doradzą, by odwiesił mikrofon na kołek. Jednak ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Solidna produkcja, warto sprawdzić.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz