Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Erisa.
Zastanawiam się, co musiało dziać się w głowie Ile, kiedy pod wpływem mieszanki silnych emocji i alkoholu po raz ostatni jechał, dobrze znaną mu windą, na piąte piętro bloku przy ulicy Jordana w jego rodzinnym Chrzanowie. O czym myślał? Czy chciał z niej wyjść? Miał moment zawahania? Czy był świadomy krzywdy, jaką wyrządzi swoim bliskim? A może po prostu był tak zdeterminowany i pewny siebie, że nawet przez chwilę w jego głowie nie zapaliła się czerwona, ostrzegawcza lampka, która zmusiłaby go do wyjścia z tego ciasnego, ruchomego pomieszczenia? A może to był nieszczęśliwy wypadek, bo chciał swoim znajomym pokazać coś zwariowanego lub zwrócić na siebie uwagę? A może wcale nie jechał windą, tylko wybrał schody, bo chciał sobie dać czas na uspokojenie emocji? Wiem, że to dla wielu może wydawać się małostkowe czy wręcz niezdrowe, ale mnie to naprawdę ciekawi. Dziś mogę tylko mnożyć kolejne pytania, ale niestety nigdy nie znajdę na nie odpowiedzi, bo tamtego czerwcowego wieczoru Ile zdecydował się już nie wracać.
Zamieszkały przez niespełna 40.000 ludzi Chrzanów nigdy nie kojarzył mi się z hip-hopem. Poema Faktu to jedyny zespół z tamtych rejonów, który zahaczył o mój muzyczny radar. O lokalnej scenie graffiti wiedziałem tylko tyle, że istnieje, bo na ulotkach promujących sklep o jednoznacznej nazwie Chrom, widniał adres ich chrzanowskiego oddziału. Nie pomyliłem się, bo z czasem okazało się, że w mieście prężnie działa grupka chłopaków zakręconych na punkcie nowojorskiej kultury malowania kolejek i ścian. Jednym z nich był Ile. Albo jak kto woli: Much, Ilus, Eikor, Rokie. Pod każdym z tych imion krył się ten sam człowiek. Przy jego imieniu bardzo często i chętnie stawiano przymiotnik „wariat”. I jeśli wierzyć relacjom osób, które z nim malowały, to rzeczywiście był gościem, który nie czuł strachu. Był nieobliczalny i zdolny do wszystkiego. Swoim rozmówcom zawsze patrzył prosto w oczy. I co warte podkreślenia – mówili mi o tym ci, którzy w pewnym momencie swojego życia bardzo często krzyżowali pięści na podwórku i nie brali jeńców.
Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to o Ilusie po raz pierwszy powiedział mi w wywiadzie Doktor z MTR-ów. Oczywiście nie wykluczam, że słyszałem o nim już wcześniej, ale ta Doktorowa anegdota przychodzi mi do głowy jako pierwsza. Uznałem więc, że do niego też muszę się w tej sprawie odezwać. „Bardzo nie lubił tchórzy i ludzi, którzy mówią na niego za plecami. Takich to od razu walił na mordę” – wspomina filar ekipy MTR. – „Opowiadał mi, jak kiedyś siedział sobie w domu i jadł obiad z ojcem, kiedy zza okna doszły do niego jakieś wulgarne okrzyki. Wychylił się przez okno. Doszło między nim a trzema typami do sprzeczki. Po chwili był już pod blokiem i się z nimi bił. Później, jak gdyby nigdy nic, wrócił do domu i dokończył posiłek. Myślę, że to obrazuje, jakim był człowiekiem”. Jednak znajomość Doktora z Ilusem nie rozpoczęła się od wspólnego, beztroskiego malowania paneli, a od konfliktu. „Między nami a jego ekipą FB była wojna, która trwała długo. Nieraz sobie groziliśmy, crossowaliśmy obrazki i ustawialiśmy się na bijatyki. W końcu Beks zorganizował nasze spotkanie. Warunek spotkania był jeden – musiałem pojechać do ich miasta sam. Jechałem na terytorium wroga i adrenalina cały czas we mnie wrzała. Ten dzień miał w końcu decydować o przyszłości naszego konfliktu, a zakończyć mógł się tylko na dwa sposoby – szpitalem lub pokojem. Ostatecznie okazało się, że udało nam się przełamać kość niezgody. Od tamtej pory, aż do jego śmierci byliśmy bardzo dobrymi kolegami. Jego prosty styl na zawsze pozostanie w mojej pamięci”.
Środowisko, w jakim wychowywał się Ilus, nie było w żaden sposób wyjątkowe ani osobne. Chłopaki i dziewczyny, jakich w naszym kraju było mnóstwo. Wszyscy okupywali podobne ławki i słuchali podobnej muzyki. Straumatyzowane dzieciaki lat 80. flirtujące z amfetaminą, palące (za dużo) marihuany i noszące w sobie nieprzepracowane tematy i pasje. Butelką wódki dzielili się z tymi, którzy pochodzili z robotniczych rodzin, z tymi, którzy wychowywali się bez ojców, ale i z tymi, u których problemów było niewiele. Status materialny nie był ważny. Albo byłeś w porządku, albo miałeś jakiś problem i kończyłeś na chodniku zalany krwią. Nie chcę rysować obrazu człowieka, który był jakimś troglodytą, bo nim nie był, ale nie ma też co na siłę robić z niego świętoszka. Lubił się śmiać, robić sobie jaja i zachowania niemieszczące się w normie. Gipsy powiedział mi, że w ramach żartu psiknął mu kiedyś gazem pieprzowym prosto w twarz. Chuligańskich historii miał na swoim koncie mnóstwo. Kilka z nich przytoczył mi nieaktywny już od wielu lat na grafficiarskiej scenie Beks, z którym działał pod banderą ekipy FTB. Swoją opowieść rozpoczął jednak od czegoś innego.
„Nim zadzwoniłeś, przeglądałem sobie stare zdjęcia. Kiedy patrzę dziś na kalendarz, to aż trudno uwierzyć, że minęło tyle lat, bo mam wrażenie, że te wszystkie akcje działy się wczoraj. Wiesz, Ilus pisał do mnie przed śmiercią, że chce pogadać, ale nie zdążyliśmy. Przykro mi z tego powodu… Nasza znajomość nie opierała się tylko na graffiti. Bardzo mi go brakuje jako człowieka, nie tylko jako partnera do malowania. Kiedy zszedłem ze sceny, to z wieloma osobami nie miałem już kontaktu, bo okazało się, że ten kontakt był związany tylko z jedną rzeczą. Z nim miałem inaczej. Wiem, że może zabrzmi to banalnie, ale takich ludzi jak on nie było wielu. Zawsze mogłem na niego liczyć. Zawsze był pomocny. Mogłem do niego zadzwonić o 3 nad ranem z każdym problemem, a on był w stanie do mnie przyjechać w godzinę. Był pełnym optymizmu silnym i charakternym typem. Nie bał się niczego, nawet tej pieprzonej śmierci. Będąc z nim, nie czułem strachu, bo wiedziałem, że zawsze będzie dobrze”. To wszystko, o czym mówi Beks, brzmi dość obrazowo, ale ja chciałem uzyskać od niego też jakieś konkrety. No i je dostałem. – „Pamiętam pewien przypał na kolejkach – był wtedy z nami chłopak, którego Ilus znał 10 minut. I wyobraź sobie, że był w stanie pobiec do jego domu, przekonać w progu rodzinę tego chłopaka, że musi wejść do środka i po prostu „wyczyścić” mieszkanie. W pewnym sensie uratował człowieka, bo kiedy przyjechała policja, niczego już nie znalazła. Pamiętam też, że podczas naszej ostatniej wspólnej akcji w 2006 roku, zauważyli nas sokiści, ale że byli daleko, to Ile stwierdził, że robimy swoje i nikt nie uciekł. Później oczywiście piliśmy alkohol, bo pod tym względem to też był hardcore’owy czas. Hardcore’owo bywało też wtedy, kiedy na jakiejś wiosce chciał sam wyjść na sporą grupę lokalesów, bo – jak stwierdził – „ogarniemy, nie”. Albo wtedy, kiedy do pociągu weszła grupa złodziei i kroili wszystkich. My byliśmy w ostatnim wagonie, a Ilus ich w pewien sposób ubiegł, startując do nich w kominiarce i mówiąc im w żołnierskich słowach, że mają wypierdalać. Posłuchali”.
Osoby, które nigdy go nie widziały, mogą mieć teraz w głowie obraz hardego gościa o idealnych warunkach do trenowania boksu w wadze ciężkiej. I poniekąd trochę w tym prawdy, bo waleczny był, ale jeśli wchodziłby do ringu to co najwyżej w wadze piórkowej. Jednak wzrost nie przeszkadzał mu stawać w szranki z tymi, którzy ważyli 100 kg. „Rasowy chuligan” – jak określił go Wert. Waga i wzrost, jakimi dysponował pomagały mu za to w innych ekstremalnych dyscyplinach. No bo jak inaczej nazwać wchodzenie po balkonach na 10 (!) piętro do dziewczyny, której imię wrzucał przez pewien czas na kolejki? Czy schodzenie z siódmego piętra po rynnie po to, by malować wholecara? Dla graffiti był w stanie zrobić wiele. „Żył graffiti, naprawdę żył graffiti. To było jego całe życie, ale miał też spapraną głowę. Nigdy nie było wiadomo, co mu odpierdoli” – powiedział mi łamiącym się głosem Cost – jeden z jego znajomych z Chrzanowa. Po chwili dodając – „Mieli swoją miejscówke w Trzebini, gdzie robili panele. Kiedy przyjeżdżali tam chłopaki z innych miast, to musieli się ich pytać o zgodę, czy mogą malować. FB gonili tam wielu. Toczyli prawdziwe walki. Wtedy na pociągach w okolicy można było zobaczyć jedno i to samo… FB crew, ekipę pojebusów (śmiech). Za mną też kilka razy biegli w lesie, ale z czasem się dogadaliśmy i zostaliśmy przyjaciółmi, by po kilku latach stać się… wręcz wrogami. Nasz kontakt się urwał. Nie mogę sobie darować jednej rzeczy – razem pracowaliśmy w kopalni i pewnego dnia, kiedy już nie odzywaliśmy się do siebie przez długi czas, przechodziliśmy obok siebie na dole, pod ziemią i powiedział mi, że mam do niego zadzwonić, chciał porozmawiać. Tydzień później stało się to, co się stało. Tak było. A może tylko tak to sobie ułożyłem w swojej głowie?” – kończy.
Oczami wyobraźni widzę go teraz, kreślącego w swoim pokoju na pomiętej kartce papieru pierwsze koślawe tagi i naiwne obrazki, z którymi później przy sztucznym świetle szedł w miasto. Poza dom najczęściej wychodził ze znajomymi z załogi ABF. Pierwszego wrzuta w terenie namalował w towarzystwie Bucho. Z tym Bucho to wiążę się w ogóle ciekawa anegdotka – razem zaliczyli pierwszy przypał, kiedy robili daszek na szkole podstawowej, do której – częściej lub rzadziej – uczęszczali. Podczas ucieczki Bucho złamał rękę. Złamanych rąk i nóg nie brakowało też wtedy, gdy robili prawdziwy destroy na kolejkach. Natrzaskali tyle paneli i wholecarów, że w pewnym momencie PKP przestały je buffować. Działo się to oczywiście w czasach pre-internetowych, przed wejściem do Unii Europejskiej, gdy writerzy byli uzależnieni głównie od alkoholu, a nie bodźców, które daje Instagram.
„Każdy, kto patrzył mu w oczy, od razu zauważał, że siedzi w nim prawdziwy diabeł, który nie potrzebował wiele, by się uaktywnić” – rozpoczyna Eris, jego przyjaciel z chrzanowskich spotów. On zresztą też miał okazję poznać tego diabła, bo początek ich znajomości był dość burzliwy. Konkretny przełom nastąpił, dopiero gdy Eris wyciągnął Ilusa z opresji. „Chcieliśmy przypieczętować nowy etap naszej znajomości, więc umówiliśmy się na wspólne panele w Trzebinii – mówi Eris. „Niestety nie było pozycji, by działać, więc stwierdziliśmy, że pójdziemy się najebać. Pojechaliśmy do Chrzanowa. Był z nami Giba, też z FB. Pamiętam, że Ilus w autobusie zajebał z łokcia przypadkowemu typowi, a później zaczęliśmy delikatnie tagować miasto. W pewnym momencie wybiegł tajniak, który próbował go zawinąć. Uznaliśmy, że nie będziemy stać z założonymi rękami, więc zaatakowałem go gazem, a Giba wypłacił mu jeszcze bułę. Udało nam się wszystkim spierdolić. Myślę, że to był przełomowy moment w naszej relacji. Ale wiesz… to był czubek. Ilus opowiadał mi kiedyś, że siedział w Katowicach u jednego ze znajomych, który wyciągnął nóż i przyłożył mu do gardła. Ilus zaczął sobie jeździć ostrzem po gardle i powiedział… „Tnij”. To idealnie obrazuje jego charakter. Ale wspominam go też jako pozytywnego gościa, który za swoimi potrafił iść w ogień. Pociągał go rozpierdol – na ulicach i na wagonach. Nie malował dla lansu czy dla zdjęć. Po prostu to lubił. Lubił też montować jakieś materiały video. Zmontował np. pierwszą część filmu FUCK THE BUFF. Swoją drogą, podczas akcji na warszawskim metrze, zgubił w tunelu sporą część materiału, którą miał w nim wykorzystać. Wiem, że później musiał pracować na innych nagrywkach. Do dzisiaj nikt nie wie, co się z tymi nagraniami stało – czy ktoś je znalazł, wyrzucił do jakiegoś worka czy po prostu zniszczył. Wiesz, w ostatnich latach jego życia bardzo się ze sobą zżyliśmy, często się widywaliśmy, ale w 2012 roku wyjechałem do Londynu. Chyba dzień przed jego śmiercią wysłałem mu zdjęcia swoich paneli, które zrobiłem w Wielkiej Brytanii. Chciałem się nimi pochwalić i powiedzieć mu, że się odmuliłem, ale nigdy ich nie zobaczył”.
W niedzielę 16 czerwca 2013 roku lokalny, początkujący wówczas grafficiarz Firo postanowił z ziomkami świętować na blokach swoje 23 urodziny. Każdy, kto mieszka na osiedlu i wychodzi z domu gdzieś dalej niż tylko do sklepu, doskonale wie, jaka jest specyfika takich imprez w ciepłe dni – grill, piwko, wódka, dużo śmiechu, niewinne przepychanki. „Pamiętam ten dzień jak przez mgłę, bo byłem wtedy w stanie upojenia” – wraca wspomnieniami do tamtego dnia Firo. „Spotkaliśmy go tego dnia. Poszedł z nami na chwilę, coś tam wypił, ale z czasem stał się po prostu nieznośny. Ktoś mu powiedział, by poszedł, no i… Ilus poszedł. Zmieniliśmy wtedy miejsce posiadówy i siedzieliśmy kilkadziesiąt metrów od jego bloku. W pewnym momencie ktoś powiedział, że Ilus macha nam z okna. Chciał zwrócić na siebie uwagę”.
Kilka godzin wcześniej Ilus odbył rozmowę z Wertem -„Rozmawiałem z nim tego dnia na Gadu-Gadu. Mówił mi, że chce się ogarnąć dla swojego syna, że powoli rzuca chuligańskie życie i idzie do przodu. Później się pożegnaliśmy i powiedział, że musimy się skumać. Standardowa gadka. Nawet nie wyłączałem komputera, nasze okienko było otwarte. Jakiś czas później – nie pamiętam już dokładnie, ile czasu minęło – zadzwonił do mnie Eris i powiedział, że chłopak nie żyje. Oczywiście mu nie uwierzyłem. Powiedziałem coś w stylu – „Co ty pierdolisz? Przecież przed chwilą z nim pisałem”. Trochę się zawiesiłem i spojrzałem nawet na monitor, gdzie jeszcze widniała nasza konwersacja.
W momencie, kiedy Wert odbywał rozmowę telefoniczną z Erisem, Ilus prawdopodobnie leżał martwy pod klatką swojego bloku z obrażeniami, jakich doznał na skutek skoku z piątego piętra. Po drodze odbił się jeszcze od dachu klatki schodowej i upadł na chodnik przed swoim rodzinnym blokiem. Świadkowie twierdzą, że jego ostatnimi słowami były: „Piter, skaczę”. A następnie rzucił się w dół.
Nie odważę się powtórzyć tu plotek, jakie usłyszałem podczas pracy nad tym materiałem, bo to zbyt delikatny temat. Nie chcę nikogo skrzywdzić ani w żaden sposób zranić, publikując tu niepotwierdzone informacje. Odważyłem się jednak zadać kilka bezpośrednich pytań Hospitowi, writerowi z Chrzanowa, który bardzo dobrze znał Ilusa. Poznali się w 1998 roku. -„Życie go bardzo doświadczyło. Cierpiał przez kobiety, nosił w sobie dużo bólu i uciekał w alkohol, który pił w ogromne ilości. Szczególnie pod koniec życia. Ludzie w pewnym momencie nie chcieli już z nim przebywać, bo urządzał sobie „żarty” w stylu – uderzał kogoś z całej siły w brzuch. Później okazywało się, że tylko on się z tego śmiał. Przestawał sobie radzić z życiem. Pod wpływem alkoholu terroryzował ludzi. Uważam, że te wszystkie problemy w nim rosły, gromadziły się i nie wytrzymał. Ale czy chciał się zabić? Nie jestem o tym przekonany. Myślę, że chciał po prostu zwrócić na siebie uwagę. Chciał pokazać światu, że ma problem, bo miał go niewątpliwie. Przypuszczam, że myślał sobie, że przeżyje ten skok, bo przecież nie takie głupoty w życiu robił. Powiem ci szczerze, że gdyby się chciał zabić, to wszedłby na dach i skoczył. Nie zrobił tego. Wiesz, ważnymi faktami w kontekście jego śmierci są też problemy rodzinne i śmierć mamy, którą pochował rok wcześniej. W Chrzanowie w tamtym okresie mało osób malowało, bo chłopaki rozjechali się zagranicę. Myślę, że gdyby miał z kim malować, to by do tego nie doszło” – diagnozuje Hospit.
Dosłownie kilka dni po tej tragicznej śmierci na dachu bloku przy ulicy Jordana stanął inny chłopak. Jego na szczęście udało się uratować. Hospit spuentował to w bezlitosnych słowach – „To jedne z wyższych bloków w Chrzanowie, więc jeśli ktoś chce się targnąć na swoje życie, to przychodzi tutaj. Niektórzy przyjeżdżali tu w tym celu nawet z wiosek. Bloki przy Jordana widziały już niejednego samobójcę”.
You must be logged in to post a comment.