„Nawet nie jestem w stanie policzyć, ile podrobiłem testów i różnych dokumentów ułatwiających przekraczanie granicy” – mówi mi reprezentant BIK cru, który – jak sam przyznaję – nigdy nie miał parcia, by udzielać wywiady. Teraz jednak udzielił. Dlaczego? Tego dowiecie się już z naszej rozmowy.
Przez lata nie chciałeś zgodzić się na wywiad, bo uważałeś, że nie jest to twoja ulubiona forma spędzania czasu. Skąd takie podejście?
„Przez lata” to chyba trochę za dużo powiedziane, bo nie jestem w graffiti jakimś zgredem, ale rzeczywiście kilka razy powiedziałem ci, że wywiady to nie mój klimat i podziękowałem za propozycje. Nigdy nie miałem parcia, by ludzie usłyszeli, co mam do powiedzenia. Zwłaszcza, że graffiti robię raczej dla siebie i kilku dobrych kolegów z branży. Kiedyś na odczepnego powiedziałem ci, że pogadamy, gdy puścimy nasz film (śmiech). Złapałeś mnie wtedy za słówko i kilka razy mi o tym przypomniałeś. Jakiś czas temu wypuściliśmy film, więc stwierdziłem, że to dobry moment, by wywiązać się z danego słowa. Jednocześnie pomyślałem sobie, że to może być dla mnie niezła i w sumie nietypowa pamiątka. Moja „kariera internetowa” zacznie się więc od tego wywiadu i chyba na nim zakończy (śmiech). Moje podejście do malowania trochę się zmieniło, coraz mniej się wczuwam i do większości kwestii podchodzę z dystansem, co nie oznacza, że wcześniej byłem zatwardziałym hiphopowcem albo – w drugą stronę – stanę się teraz jakimś influencerem zajmującym się graffiti.
To teraz znów cię złapię za słówko i zapytam – a po co ci taka pamiątka? Nie podejrzewam cię o sentymentalizm.
A kto by nie był sentymentalny, robiąc tak powalone rzeczy? Malowanie wagonów, miasta, daszków, wyjazdy na zagraniczne tripy czy jakieś dziwne akcje typu kradzież butów śpiącemu ochroniarzowi w kolejce. Dodaj do tego czytanie dziwnych artykułów o sobie w internecie. Podczas łamania prawa zdarzają się kuriozalne sytuacje, które dla przeciętnego zjadacza chleba są nie do pojęcia. Gdyby przeżył choć jedną z rzeczy, które my przeżyliśmy, to zapamiętaliby ją do końca życia. Tych akcji było tak dużo, że trudno je wszystkie zapamiętać. Nawet te, które kilka lat temu wydawały się groźne i kończyły się przypałem, dziś opowiadane są z przymrużeniem oka – jako zabawne anegdotki. Dlatego uważam, że wszystkie te wspomnienia za jakiś czas będą unikalne, nawet ten wywiad. Graffiti to dość nieprzeciętna zajawka pod wieloma względami – oczywiście nie mówię o malowaniu legali czy garaży od strony lasu. No bo w jakiej innej dziedzinie tak często zalicza się ucieczki przed policją lub ochroną? I to w tak nietypowych miejscach jak – tunele metra, hangary albo dachy kamienic? Chyba nie ma ich za wiele. Graffiti w kwestii nieposłuszeństwa względem prawa na tak dużą skalę porównałbym chyba tylko do pseudokibiców czy akcji na mieście typu antifa vs antiantifa. Traktuję to wszystko jak przygodę życia, warto więc zadbać, by te wszystkie historie nie poszły w zapomnienie.
Wspominasz o tych artykułach. Mam w ogóle wrażenie, że w pewnym momencie byłeś ulubieńcem lokalnej prasy. Co czułeś, kiedy portale rozpisywały się o was, a wydźwięk tych artykułów był – siłą rzeczy – negatywny?
Z racji tego, że kiedyś robiliśmy dużo obrazków na mieście, to takie artykuły kilka razy się pojawiły. Jeśli mam być szczery, to nie czułem nic nadzwyczajnego, może tylko lekkie obawy o to, czy za jednym albo drugim artykułem nie pójdzie fala. Zazwyczaj, kiedy już planowaliśmy jakiś konkretny numer, to wcześniej przewidywaliśmy, czy któryś z lokalnych redaktorów/społeczniaków o nas napisze. Nie będę przywoływał konkretnych tekstów, bo nie chcę wkurzać ich autorów (śmiech). Zdarzały się też takie sytuacje, kiedy na forach były prowadzone dyskusje o nas. Nie ukrywam, że zdarzyło się nam brać udział w takich rozmowach (śmiech). Żaden z obrazków, o których było głośno, już nie istnieje, więc też w sumie nie ma o czym gadać. Stare czasy.
To teraz o tych odległych czasach pogadajmy. Kiedy wchodziłeś w świat graffiti, na Śląsku bardzo aktywni byli między innymi Phick czy Monar. Czujesz, że jesteś kontynuatorem ich działań?
Nie czuję się nim. Ludzie, o których wspominasz, nadal działają i nie zapowiada się na to, by mieli pójść na emeryturę. Więc wciąż sami piszą swoją historię. Kiedy startowałem z graffiti, nie dołączyłem do żadnej ze starszych ekip, jak to często bywa, a skupiliśmy się z kolegami na stworzeniu własnej brygady. Byliśmy najbardziej aktywnymi graczami z młodego pokolenia, więc siłą rzeczy zaczęliśmy się zadawać ze starszymi – tymi najbardziej aktywnymi. Wtedy panował u nas dość napięty klimat i łatwo można było się pogubić i zniechęcić do działania. Wpadłem pod skrzydła, które ułatwiły mi drogę w środowisku. Jeśli mam wymienić osobę, która najbardziej pomogła mi odnaleźć się w tym nietypowym klimacie, to był to Crowe, ale z większością starszyzny dobrze się dogaduję. Nie jestem już małolatem, więc w tym momencie dzielimy ten sam los (śmiech). Chciałbym, by po nas przyszli kolejni entuzjaści nielegalnego malowania, którzy będą mieli taki zapał jak my. Są jacyś tam nowi gracze, ale zazwyczaj ich kariera kończy się na sezonowych tagach na mieście.
Do tego może wrócimy, ale wcześniej pogadajmy o daszkach, które są waszym znakiem rozpoznawczym.
Trochę ich natrzaskaliśmy. Przez pewien czas byliśmy kojarzeni tylko z nimi. Kiedy zaczynaliśmy działalność, to w naszym mieście zrobione daszki można było policzyć na palcach jednej ręki. Miasto było raczej słabo pomalowane. Chyba chcieliśmy znaleźć działkę, w której mogliśmy się wyróżnić… no i tak się w to wkręciliśmy, że przez kilka lat nie było dnia, byśmy nie myśleli o nowym daszku. W międzyczasie naturalnie robiliśmy też kolejki i jeździliśmy za granicę. Jednak największą zajawkę mieliśmy na eksplorację miejsc na mieście, które nie są dostępne dla wszystkich. Powiem ci, że mało jest dziś daszków, na których nie byliśmy. Jeśli nie było opcji, by coś pomalować, to i tak wbijaliśmy na górę, by zobaczyć widok i porobić sobie zdjęcia. Malowanie miasta jest dość proste – po prostu się wali i albo jest przypał, albo nie (śmiech). Daszki to jednak coś innego, bo wszystko musi być wcześniej odpowiednio przygotowane i przemyślane. Zawsze podchodziliśmy do tego ze starannością i dbaliśmy o BHP (śmiech). Mieliśmy tylko kilka niebezpiecznych sytuacji, z których żadna nie zakończyła się przypałem. Na górę zawsze wchodziliśmy tak, by nie było wiadomo, jak to zrobiliśmy. Za każdym razem musieliśmy się liczyć z tym, że w razie wjazdu, nie ma opcji na ucieczkę.
No i te wjazdy też się zdarzały.
Raz chłop wyszedł na fajkę na balkon i nas zauważył, kiedy działaliśmy na dachu – mieliśmy ze sobą ekwipunek jak profesjonalna ekipa malarska. Od razu zadzwonił po policję. Wiedzieliśmy, że przyjadą za kilka minut, więc uciekliśmy po rusztowaniu i szybko udaliśmy się na drugą stronę ulicy. Minęły może trzy minuty od jego telefonu, a tajniaki z piskiem opon podjechali na miejscówkę. Szybko z latarkami weszli na rusztowanie, ale nas już tam nie było. Patrzyliśmy na nich z bezpiecznej odległości. Nieraz udawało nam się przez dachy wchodzić w tak dziwne miejsca, że gdybyśmy byli złodziejami, to moglibyśmy się nieźle dorobić (śmiech). Teraz mi się przypomniało, jak kiedyś połasiłem się na głupią drabinę. Stwierdziłem, że będzie idealna na wholecary. Gdybym wiedział, jak ta historia dalej się potoczy, to zastanowiłbym się dwa razy.
To znaczy?
Zaczęło się od tego, że zrobiliśmy dwa daszki. Wszystko było spoko, więc w spokoju porozchodziliśmy się do domów. Następnego dnia zadzwonił do mnie wystraszony ziomek i powiedział, że od 15 minut uciekają przed jakimś nabuzowanym typem. W międzyczasie weszli do knajpy, by się ogarnąć w łazience, bo poobijali się przez tę ucieczkę. Myśleli, że to już koniec biegu, ale wyszli, a on ich namierzył i wciąż im nie odpuszczał. Zdążył mi tylko powiedzieć, bym szybko przybiegł. Nie mieli pojęcia, że ten pościg związany jest z graffiti.
Skorzystałeś z jego zaproszenia?
Ubrałem się i błyskawicznie przetransportowałem się w ich okolice, do centrum miasta. To było niedzielne popołudnie, więc na ulicach było pełno ludzi. Moi koledzy schowali się w ślepej uliczce. Wzięli do ręki jakieś krzesła i czekali, aż znajdzie ich ten typ. Szybko wbiegłem w uliczkę, ale kompletnie nie wiedziałem, o co w ogóle chodzi i kto ich goni. Myślałem, że to może jakiś policjant albo zwyczajna pomyłka. Już z daleka zauważyłem gościa, który szukał ich pod samochodami. Był ostro wkurzony (śmiech). Podbiłem do niego (byłem przygotowany na szarpaninę) i zapytałem, co to za afera. „Ścigam małolatów, bo te skurwysyny ukradli mi drabinę i jeszcze pomalowali dach. Mam to wszystko na kamerach” – powiedział i jednocześnie schylał się pod kolejnym samochodem. Przyznaję, że byłem w szoku, ale już wiedziałem, o co chodzi. Wiedziałem też, że nie mogę się z nim przecież szarpać w centrum miasta. W amoku powiedziałem mu tylko – „przecież oni pobiegli w drugą stronę”. Podałem mu nawet nazwę ulicy. Zapytał, czy ich widziałem. Oczywiście mu przytaknąłem, dodałem jeszcze „dawaj ze mną, złapiemy tych skurwysynów. Pomogę ci”. Chwilę później już biegłem z nim sprintem przez środek miasta, udając, że wiem, gdzie pobiegli (śmiech).
Okazałeś się bardzo pomocnym gościem.
Dodam, że w tym czasie moi ziomale dalej siedzieli w tej ślepej uliczce, bo nie wiedzieli, co jest grane. Powiedziałem temu typkowi, że chyba nie dam już rady dalej biec, bo opadam z sił. Poszedłem do Żabki po coś do picia… to znaczy tak mu powiedziałem, a tak naprawdę chciałem wykorzystać moment i do nich zadzwonić, że mają uciekać. Wszedłem do środka, ale stwierdziłem, że jak wejdzie za mną i usłyszy, że do nich dzwonię to… no tak średnio szarpać się z nim w niedzielę w sklepie (śmiech). Nie zadzwoniłem. Wyszedłem do niego z jakimś sokiem, a on zaczął mi dziękować za pomoc. Po chwili dodał – „policja jest już zawiadomiona, ale chcę dorwać ich pierwszy, by im najebać. A tak w ogóle to, kim ty jesteś? Jak się nazywasz?” – „To nie ma znaczenia. Nie chcę być ciągany po komisariatach. A tak w ogóle to wracam do ogródka, bo byłem ze znajomymi na piwie”. Nie zareagował na moje słowa zbyt dobrze, bo zapytał, czy przypadkiem nie jestem z nimi. Zaprzeczyłem. By być bardziej wiarygodnym w jego oczach, dodałem jeszcze – „to ja ci pomagam, a ty mi z takim hasłem wyskakujesz?”. Przeprosił mnie. Usprawiedliwiał się emocjami i podał mi rękę. Odwróciłem się do niego plecami i odszedłem. Potajemnie (tak mi się przynajmniej wydawało) wyciągnąłem telefon z kieszeni i zadzwoniłem do moich kumpli „na głośniku”, by dać im znać. Wiesz, nie chciałem, by zobaczył, że mam telefon przy uchu. Musiał mnie przyciąć, bo zaczął biec w moją stronę i krzyczeć, że jestem złodziejem (śmiech).
Cóż za przełom w sprawie.
Ludzie musieli być zdziwieni, bo teraz to ja uciekałem dokładnie tą samą trasą, którą wcześniej uciekali moi ziomale. Wyglądało to dokładnie tak samo, jak wcześniej – chłop nie odpuścił nawet na moment. W czasie pościgu cały czas krzyczał do ludzi – „złapać złodzieja”. Liczyłem tylko na to, by przypadkiem żaden społeczniak nie stanął mi na drodze, dlatego w kontrze krzyczałem… „pomocy” (śmiech). Biegliśmy tak długo, że w końcu prawie padliśmy ze zmęczenia i obaj szliśmy w odstępie chyba 20 metrów. On cały czas krzyczał, że mnie zajebie, a ja, że nie wiem, o co mu chodzi. Kiedy weszliśmy na tory, to nie miał już ze mną szans, bo znam na linii każdą dziurę i przez jedną udało mi się uciec. Powiem ci, że nigdy nie widziałem tak zawziętego typa. Szacunek dla niego za kondycję… Tak że, takie sytuacje też się zdarzają. Malowanie kolejek jest w miarę przewidywalne, a z robieniem daszków bywa różnie.
Pójdźmy dalej. Na samym początku byłeś zapatrzony na krajową scenę czy z szeroko otwartymi oczami częściej patrzyłeś na to, co dzieje się za granicami naszego kraju?
Na samym początku jarałem się każdym obrazkiem, które zobaczyłem na mieście. Nieważne, kto był jego autorem. Kiedy już mniej więcej wiedziałem, o co chodzi w tej grze, to byłem podjarany ekipą TK – robili dobre chromy na linii. Sceną kolejkową zainteresowałem się bardziej, gdy poznałem lokalnych writerów. Wtedy nie wychodziłem za bardzo poza nasze podwórko. Kiedy graffiti zawładnęło internetem, weszła mi podjarka na ekipę 1UP. Dobrze sprzedawali się w sieci. Do dziś są dla mnie ekipą kompletną, bo robią dachy, wałki, pociągi, systemy, tagi i nietypowe akcje. Nie lubię monotonii, czyli np. katowania jednej miejscówki. W graffiti zawsze podobała mi się różnorodność w działaniach.
No i podróżowanie.
Ostatnio ściągnąłem sobie aplikację do zaznaczania odwiedzonych krajów i wyszły mi 33 państwa. W tym roku, chyba pierwszy raz w mojej malarskiej karierze, pojechałem na wyjazd zagraniczny, na którym nie zrobiłem graffiti – mam na myśli wyjazd do Islandii. Ze wszystkich wyjazdów najbardziej wryły mi się w pamięć dwa miasta – Nowy Jork i Tbilisi. Ze względu na specyficzny czas dobrze wspominam też wszystkie wyjazdy, które ogarnialiśmy w okresie pandemii. Nawet nie jestem w stanie policzyć, ile podrobiłem testów i różnych dokumentów ułatwiających przekraczanie granicy (śmiech). Zadziwiające jest, jak to wszystko łatwo nam przychodziło. Wyobraź sobie, że nikt nigdy nie podważył „naszych papierów”.
Najpierw opowiesz o Nowym Jorku czy o Tbilisi?
Wiadomo, że Nowy Jork to miasto, w którym trzeba zrobić metro. Planowaliśmy wyjechać tam kilka razy. Kiedy już w końcu kupiliśmy bilety, to pojawiła się pandemia i odwołali nam lot. Udało się polecieć do Ameryki po zniesieniu restrykcji. Samo miasto nie zrobiło na mnie wrażenia – oprócz syfu, który tam panuje. Polecam przejażdżkę metrem w nocy przez Manhattan – wagony wyglądają wtedy jak noclegownie dla bezdomnych. Mieliśmy okazję zobaczyć to z bliska. Pewnej nocy spotkaliśmy w wagonie metra naćpanego Meksykańca, który jadł nieporadnie tacosy. Chyba zobaczył, że się z niego śmiejemy. Najpierw wyciągnął portfel z grubym plikiem dolarów, by pokazać z kim mamy do czynienia, a później wyjął z plecaka 30-centymetrowy nóż i zaczął się nim ostentacyjnie bawić. Zrobiło się groźnie. Nie było nam już do śmiechu. Postanowiliśmy wyjść z pociągu na najbliższej stacji (śmiech).
A jak przebiegła akcja na metrze?
Zrobiliśmy dwie gładkie akcje. Nowy Jork nie należy do najtrudniejszych miejscówek. W Europie z reguły maluje się trudniej. Na miejscu spotkaliśmy się z ziomkiem, który praktycznie non stop tam ładuje. Nie wiem, jak funkcjonuje nowojorska policja, że po ponad 50 latach graffiti na wagonach, nadal ktoś może sobie wychodzić w ciągu tygodnia dwa razy na wholetraina.
To teraz opowiedz o tym, co zobaczyłeś w stolicy Gruzji.
Z kolei w Tbilisi panuje zupełnie inny klimat. Znajdują się tam postsowieckie systemy (nie należą do łatwych) z mnóstwem starych tuneli, w których płynie woda, nie ma światła i wszędzie można spotkać jakieś maszyny z czasów ZSRR. Przypuszczam, że poza graficiarzami nikt tam nie zaglądał od 30 lat. Na miejscu byliśmy z kolegami, którzy już tam malowali kilka razy, więc mieliśmy ułatwione zadanie. Zrobiliśmy jedną dobrą akcję w tunelu. Byłem w Gruzji 10 lat temu i obawiałem się, że już nie będzie takiego samego klimatu. Tym bardziej że kierunek w ostatnich latach stał się częściej wybierany przez turystów. Na szczęście dalej można poczuć klimat Wschodu. Wiesz, z ciekawych wyjazdów dodałbym jeszcze Chiny. Mimo że był to wyjazd turystyczny, to zrobiliśmy najwyżej położonego rooftopa w naszej historii, bo wieżowiec miał z 50 kondygnacji.