Czy ktoś czekał na wspólny kawałek niestrudzonych reprezentantów polskiego podziemia – Amatowsky’ego i Kościeya? Odpowiadam: patrząc na cyferki, jakie „Nowy szelma” wykręcił po trzech dniach od premiery, stawiam, że utwór obchodzi niewielu. Czy dolnośląscy artyści przykładają uwagę do licznika odtworzeń? Myślę, że tak. W końcu każda osoba robiąca w muzyce, jest zainteresowana tym, jak przyjęło się jego najnowsze dzieło. Jednak to, co – teraz będę generalizował – różni chłopaków z podziemia od tych będących na „hiphopowym etacie” to fakt, że nic nie muszą… działają, bo chcą. Świadomie pakują swój czas, energię i pieniądze w zajawkę. I chyba właśnie „zajawka” w przypadku takich utworów to słowo klucz. W „Nowym szelmie” słychać niepohamowaną chęć działania, miłość (złośliwi powiedzą, że bez wzajemności) do kultury i głód na następne ruchy. Ślady, które za sobą zostawiają są widoczne z kilku metrów. Prowadzą do zakurzonego, oplecionego pajęczyną pomieszczenia, w którym ze świecą szukać wielkich produkcji i bogatych aranży. Są za to surowe brzmienia przeszłości. Na środku niedoświetlonego pokoju bez tapet widać gramofon, z którego sączą się cuty z tekstów ich poprzedników. Panowie hołdują muzyce poprzedniej dekady. Chyba trudno o inną puentę.