Konsekwencja, styl i upór wywindowały go do pierwszej ligi krajowych train bomberów. Pierwsze kroki stawiał we Wrocławiu, a z czasem o jego obrazkach dowiedzieli się ludzie w całej Europie. Rozmawiam z Birthem, czyli writerem, którego – jak sam podkreśla – graffiti zmęczyło wielokrotnie, ale zawsze wracało do niego jak bumerang.
Zacznijmy od Meksyku. Natrafiłem na tekst, z którego wynika, że ten kraj jest jedną wielką zbiorową mogiłą. Podam ci przykład, który tego dowodzi – jakiś czas temu kobiety ze stowarzyszenia Matek Poszukujących znalazły na pustyni ponad 1500 ciał osób zabitych przez gangusów. Do rzeczy. Będąc w tym regionie, czułeś choć przez moment, że jesteś w niebezpieczeństwie?
Niebezpieczna sytuacja może mieć miejsce wszędzie – na drugim końcu świata albo w Polsce. Wiadomo, że w Meksyku albo w innych latynoamerykańskich krajach jest dużo większe prawdopodobieństwo, że ktoś będzie chciał mnie np. okraść. No i miałem taką sytuację. Chciał mnie okraść jeden dzieciak, ale nie zdążył, bo złapałem go za rękę, gdy akurat grzebał w moim plecaku. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, bo jestem z Polski, a tutaj takie sytuacje w latach dziewięćdziesiątych były niemalże codziennością. Meksyk uwielbiam sam w sobie. Byłem tam dwa razy i na pewno jeszcze wrócę. Staram się omijać miejsca z broszur turystycznych, bo tam nie zaznam typowego Meksyku. Wiesz, nie to, że jestem obojętny na turystykę, bo nie jestem, ale zawsze staram się łączyć ją z graffiti. Miejsca typu – zajezdnie metra znajdują się poza zasięgiem normalnych turystów.
A to pewnie twoje ulubione miejsca do zwiedzania (śmiech).
By dojść do spotu, musieliśmy wejść w fawele, a tam raczej nie afiszowałem się ze swoją karnacją. Mimo to wielokrotnie spotkałem się ze spojrzeniem zdziwionych ludzi. Roots (lokalna writerka – przyp. Dusty), z którą obczajałem miejscówki mówiła mi, bym był czujny i uważał w niektórych dzielnicach, bo może zdarzyć się coś złego. Na miejscu spotkałem kolegę z Niemiec, który parę dni wcześniej surfował w Guerrero i został okradziony na plaży przez lokalesów z bronią w ręku. Na ulicach można spotkać broń – raz w rękach policjanta, a innym razem w rękach kogoś z kartelu. Ale taka jest specyfika tego miejsca. Między innymi to buduje klimat regionu. Sama akcja z malowania pozostanie w mojej głowie na długo.
Co było w niej takiego wyjątkowego?
Byłem dwie doby w trasie do Mexico City. Później niewyspany i zajechany poszedłem z Roots i jej ekipą na akcje do tunelu, po której utknąłem w szafcie (szyb wentylacyjny – przy. Dusty) – byłem zbyt zmęczony i dopadł mnie trud wspinaczki po linach. Minęła dłuższa chwila, nim się stamtąd wydostałem. Nie byłem na szczęście w nim sam, bo towarzyszył mi kolega z Hiszpanii. Ekipa, z którą byliśmy, wróciła po nas i wspólnymi siłami się stamtąd wydostaliśmy. Jakiś czas później widziałem, że ktoś z Europy miał obławę w tym miejscu. Brakło im szczęścia i zostali złapani… Myślę, że więzienie w Meksyku nie należy do najprzyjemniejszych.
A jaki jest tam system metra?
Sam system metra jest duży i ma wiele ciekawych spotów do zaoferowania – pół hangary, layupy na zewnątrz czy tunelowe spoty. Tak ogromny system zawsze będzie miał lukę, którą można wykorzystać.
Taką lukę wykorzystałeś też w stolicy Chin, Pekinie.
To był, jakkolwiek to brzmi, spontaniczny wyjazd. W środku nocy dostałem telefon od Poketa, który zapytał mnie, czy jadę z nim do Pekinu, bo znalazł mega okazję. Nie miałem wtedy większych obowiązków, byłem zafiksowany na punkcie fiti, więc nie musiał mnie długo namawiać. Zgodziłem się i poszedłem… dalej spać. Rano okazało się, że to nie był sen i bilety miałem już na mailu. Niedługo później byliśmy już z Tiusem i Poketem w Chinach. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że coś odkrywamy. Starsi koledzy z EWC nieraz opowiadali mi o swoich akcjach na Wschodzie, które często były pionierskie. Mówili, że czasem czuli się jak Kolumbowie (śmiech). My wtedy czuliśmy się podobnie. Nie twierdzę, że byliśmy pierwszymi writerami w Pekinie, którzy pomalowali metro, ale nigdy wcześniej nie widzieliśmy żadnego obrazka z tego miasta.
W jakim okresie znaleźliście się w Azji?
No nie był to najlepszy okres. Miasto pokryte było gęstym smogiem – do tego stopnia, że nie widziałem, jak wysokie są budynki. Smog był nawet w środku hali lotniska. Cały czas chodziliśmy w maskach na twarzy, co akurat było nam na rękę. Na miejscu było mnóstwo taniej elektroniki, wszechobecne kamery i sensory w miejscach, w których nie są nawet potrzebne. W Chinach działa System Zaufania Społecznego (podczas naszego pobytu był dopiero testowany), dla mnie to abstrakcja. To system, który przyznaje punkty za to… jak na co dzień zachowują się ludzie – z kim się zadają, co robią itd. Jeśli zachowują się – zdaniem tego systemu – źle, to mogą mieć zakaz zakupu biletów kolejowych czy lotniczych. Monitoring czytający twarze czy indywidualny sposób poruszania się sprawia, że akcję należy zaplanować perfekcyjnie. Zwiedziliśmy mnóstwo spotów, ale jeden był wyjątkowy. Udało się.
Poza przykładami, które przytoczyłeś, czuliście, że jesteście w miejscu, w którym ludzie są w stu procentach podporządkowani władzy? Jacy są – na podstawie waszych obserwacji – Chińczycy?
Nie doświadczyliśmy tego, bo nie mieliśmy zbyt wielu okazji do kontaktu z miejscowymi. Na miejscu prawie nikt nie mówił w języku angielskim. Druga sprawa jest taka, że byliśmy tam stosunkowo krótko. Na pewno odniosłem wrażenie, że w Chinach pominięta jest jednostka, ludzie działają jako społeczeństwo. Europejczycy są bardziej skupieni na sobie.
To zaleta czy wada?
Zależy w jakiej sferze życia. Odpowiem na przykładzie graffiti. Fakt, że sam decyduję o tym, gdzie umieszczam swój obrazek, na który nikt nie wydał mi zezwolenia, jest egoistyczne. Ale gdyby mi to przeszkadzało, to bym nie malował. Nawiążę jeszcze do poprzedniego pytania – zauważ, że kultura malowania rozwinęła się wszędzie. W Azji natomiast writerów jest bardzo mało. To przykład, który pokazuje ich podejście do życia. Ja bardzo cenię sobie wolność, którą mamy w Europie. Tutaj jest większa szansa na zbudowanie silnych jednostek, które nie będą kolejnymi trybikami w wielkiej machinie społecznej.
Wcześniej wspomniałeś o EWC. Można powiedzieć, że to oni w jakiś sposób popchnęli cię w kierunku malowanie poza granicami Polski?
Swój pierwszy panel na metrze zrobiłem w Pradze, w 2005 roku. Byłem wtedy niepełnoletnim chłopakiem. Pomalowałem bardzo fajny model rosyjskiej produkcji. Film „Dirty Handz 3” dopełnił zajawkę na ten rodzaj malowania kolejek i podróże. Praga jest najbliżej, więc siadło tam jeszcze kilka kolejnych akcji. A co do EWC – to ekipa, która pokazała na naszej scenie inny kierunek. Nie byli jedynymi, ale pokazali, jak to się robi w dobrym stylu i na szeroką skalę. Moje pokolenie, które określiłbym mianem post-men in blackowym, było głodne systemów. Kiedy zaczynałem jeździć za granicę, nie znałem jeszcze osobiście chłopaków z Gdańska.
Pamiętasz wasze pierwsze spotkanie?
Pamiętam. Właśnie ostatnio to wspominaliśmy. Kiedyś przyjechali do nas Fear i Special. Poszliśmy ich odebrać z Hyde. Byliśmy wtedy zgrzanymi na malowanie małolatami, a Special starszym od nas o 10 lat gościem. Pamiętam, że zastanawialiśmy się, jak to jest, że tak starym ludziom chce się jeszcze malować (śmiech). Z perspektywy czasu jest to dość zabawne. Tym bardziej że obecnie można spotkać writerów, którzy mają ponad 50 lat na karku i dalej robią kolejki. Wiek nie jest tu żadnym wyznacznikiem.
Nim rozpoczęliśmy wywiad, dałeś mi do zrozumienia, że nie jesteś już zbyt aktywnym graczem. Graffiti cię zmęczyło?
Na pewno nie jestem już tak aktywny, jak byłem w poprzednich latach. Jednak nie porzuciłem tego. Staram się malować, kiedy tylko mam wolną chwilę. Obecnie mam na głowie dużo rzeczy, a graffiti nie jest moim jedynym hobby. Czas pandemii mocno ograniczył podróżowanie. Covid nas zatrzymał, a wszyscy byliśmy mocno rozpędzeni. Sytuacja na szczęście prawie wróciła do normy. Skorzystałem z tego i w tym roku byłem na kilku wyjazdach… kolejne są już planowane. Pytasz, czy graffiti mnie zmęczyło – wielokrotnie! Ale co z tego, skoro wraca do mnie jak bumerang. Przerwy od malowania są potrzebne. Gdyby nie one to bym oszalał – miałem już kiedyś psychozę na tle graffiti. Wiesz, w tym wszystkim ważni są też ludzie, zajawka i dobrze spędzone chwile. Teraz na scenie jest czas kolejnego pokolenia. Podobają mi się style, które obecnie dominują w naszym kraju. Ludzie znowu zaczynają nad nimi myśleć. Nie są to już tylko ujednolicone obrazki na wzór tych, które ktoś zobaczył w internecie. Niestety przez kilka lat wszystko zlewało się w jedną szarą masę. Teraz widzę świeżość, a to z pewnością napędza mnie do działania.
Jak zdefiniowałbyś tę psychozę, o której wspomniałeś?
Trochę przesadziłem, użyłem tego słowa w nieco ironiczny sposób. Chodzi mi o to, że w momencie, gdy postawiłem wszystko na jedną kartę, to inne życiowe sprawy – siłą rzeczy – ucierpiały. W niektórych aspektach życia byłem na zupełnie innym poziomie niż moi znajomi. W pewnym momencie nie było dla mnie innych tematów niż graffiti. Non stop myślałem o tym, jak się zorganizować, by gdzieś pojechać i pomalować. Ciągle byłem na wyjeździe. Znajomi próbowali ze mną porozmawiać na jakiś temat, ale u mnie i tak wszystko sprowadzało się do jednego. Nie mam zamiaru tego idealizować, ale też nie żałuję tamtego czasu. Mam w głowie wiele fajnych wspomnień. Dużo kosztował mnie powrót do rzeczywistości i unormowanie tej sytuacji. Obecnie, jeśli mam czas i zbierzemy sie ekipą, to dalej podróżuję. Na pewno rzadziej niż kiedyś, ale taka jest kolej rzeczy.
Dużo fajnych wspomnień masz zapewne z Miami, które nie jest zbyt popularnym miastem wśród naszych writerów.
To był szybki strzał w podróży po Ameryce Północnej. Miami to mocno imprezowe miejsce pełne drogich fur i pięknych Latynosek – głównie z Kuby. Keny kupowaliśmy od gościa, który podjechał furą i otworzył bagażnik z mobilnym graff-shopem. W San Juan było podobnie. Swoją drogą, w Miami znajduje się muzeum graffiti, ale że byliśmy tam w weekend, to niestety było zamknięte. Przed akcją nie mieliśmy gdzie zaparkować samochodu, bo spot był w industrialnej dzielnicy. Jedno wolne miejsce znaleźliśmy na parkingu dla furgonetek przy jakiejś piekarni. Furgonetki były upchane, jedna obok drugiej. Nie zastanawiając się długo, zaparkowaliśmy i poszliśmy na robotę. Kiedy wróciliśmy, nasza fura była zastawiona przez auto, którego wcześniej brakowało na parkingu. Typ musiał się na nas wkurwić, bo zajebał kijem baseballowym w bagażnik.
A jak wyglądało samo malowanie?
To była szybka, wieczorna akcja na backjumpie. Malowaliśmy pod okna, by driver się nie zorientował, o co chodzi. Rano w aplikacji śledziliśmy, gdzie śmiga nasz wagon, bo oczywiście chcieliśmy zrobić dobre foty na mostach. Drugi wieczór przeznaczyliśmy już na imprezę i dalej w samolot.
Pamiętasz jeszcze jakieś specyficzne lub niebezpieczne sytuacje związane z graficiarskimi eskapadami?
W graffiti nie szukam niebezpiecznych sytuacji. One czasami po prostu mnie spotykają. Dla mnie ważniejsze są emocje związane z tym, co dzieje się dookoła. Nie będę odkrywał wszystkich kart. Myślę, że i tak dużo ci powiedziałem.
No to pytanie na do widzenia, z przymrużeniem oka. Jak zareagowałeś, kiedy twój panel pojawił się w… serialu „Na Wspólnej”?
Dostaliśmy info od znajomego, który mieszka przy jednym ze spotów pod Warszawą, że przy naszych panelach stoi fura telewizji komercyjnej i chyba kręcą aferę do programu typu „Pod napięciem”. Znajomy, który pracuje w telewizji, rozwiał nam wszystkie wątpliwości i wiedzieliśmy, że będzie śmiesznie. Typ podczas sceny wypadł z kolejki, a graffiti na pociągu dodało dramaturgii.