Fot. Poket ze swoim włoskim trofeum.
„Następnego dnia pomyślałem, że czas na przerwę. Z perspektywy czasu wiem, że to musiało nastąpić prędzej czy później” – mówi pochodzący ze Szczecina writer, reprezentant załogi 7DC, który od ponad dekady układa sobie życie w Berlinie.
Jak wyglądała scena w twoim rodzinnym mieście, kiedy wchodziłeś w świat graffiti?
Pochodzę ze Szczecina, więc jak każdy w tym mieście niesamowicie jarałem się obrazkami United Clanu. Bardzo dobrze pamiętam 1995 rok i pierwsze numery na legendarnej Pleciudze i Oszołomie. Miałem to szczęście, że mieszkałem blisko osiedla, na którym powstawały pierwsze produkcje chłopaków i było to dla mnie – wówczas 10 letniego dzieciaka – coś z innej planety. Każdą wolną chwilę poświęcałem na patrolowanie osiedla Kaliny i 26 kwietnia, no i oczywiście Pleciugi, żeby choć raz na żywo zobaczyć „jak oni to robią”. Nie miałem dostępu do MTV, nie miałem magazynów z zagranicy, więc moją jedyną inspiracją było UC. Tamten czas to jakiś kosmos – byłem tak zajarany produkcjami UC, że w podstawówce jako pierwszy w szkole namówiłem nauczycielkę od plastyki, żeby pozwoliła mi pomalować mur dookoła szkoły i razem ze wszystkimi kumplami z klasy namalowaliśmy napis „UNITED” z mojego projektu. Z perspektywy czasu mega ksero, ale wtedy byłem przekonany, że o to właśnie chodzi. Z czasem zdałem sobie sprawę, że na scenie jest dużo więcej graczy niż X-Man i DJMB. Pamiętam, że bardzo podobały mi się srebra, które robili Raze i Einer. Poczułem, że to coś dla mnie. W latach 90. byłem małolatem, więc nie mogłem sobie swobodnie latać po mieście wieczorami, dlatego pierwsze srebra robiłem na dejtajmie, na przypale. Raz wylądowałem przez to na komendzie – ustawili mnie pod ścianą, a potem wyzwiskami i liściami próbowali mnie wyedukować. Czas pokazał, że skutek był odwrotny. Pod koniec lat 90. moją uwagę przykuła ekipa IT – bardzo aktywna na mieście i jeszcze bardziej na kolejkach: Kraz, Luz i Drab robili niesamowicie dużo paneli, które jeździły miesiącami po torach. Siedziałem na dworcu i zastanawiałem się, jak się do tego zabrać. No i tak to się zaczęło. Ogromny szacunek należy się Pojepowi, dzięki któremu Szczecin – szczególnie w czasach Pleciugi i Toru Kolarskiego – stał się miejscem chętnie odwiedzanym przez writerów z całej Polski i połowy świata. Przyjeżdżali do nas wtedy naprawdę konkretni zawodnicy, którzy pokazywali swoje skille na hall of fame’ach inspirując nas do rozwoju. Lata 90. i pierwsza dekada lat 2000 to był piękny czas dla Szczecina.
Pamiętasz emocje towarzyszące ci podczas robieniu pierwszej blachy?
Byłem podekscytowany i zestresowany. To zabawne wspomnienie – przygotowywałem się psychicznie na tę akcję długo, bo jednak robienie kolejek, było wtedy dla mnie czymś niedostępnym, to była „inna liga”. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Mieliśmy w Szczecinie spory yard „daleksów”, który obczajałem chyba z miesiąc i w końcu namówiłem kolegę z osiedla, żeby zabrał od ojca kamerę, aby uwiecznić tę spektakularną akcję. Ta kamera to było dopiero coś – wielki klamot, coś jak kamery z Polsatu albo TVN-u, ale na kasety VHS. Było lato, bardzo gorąco, a ja miałem na głowie grubą wełnianą kominiarkę, wbiliśmy na ten yard, malowałem szybko, niedokładnie – nie zrobiłem nawet zdjęcia, bo przecież mieliśmy „kamerę”. Oczywiście nic się nie nagrało, bo było ciemno, ale emocje długo nie opadały. No i wtedy odkryłem swoje grafficiarskie powołanie, a ziomek jeszcze nie raz mi towarzyszył, z różnymi kamerami (śmiech).
Natrafiłem na informację, że w tamtym okresie przeżyłeś ogromny wstrząs, gdy dowiedziałeś się o śmierci swojego znajomego z ekipy – Zerda. Jakie piętno na tobie odcisnęło te tragiczna wydarzenie?
Pamiętam to bardzo dobrze. Jakby to było wczoraj. Byłem na wakacjach w Jeleniej Górze i nagle zadzwoniła do mnie koleżanka z klasy (która nigdy do mnie nie dzwoniła) i powiedziała przez telefon, że Tomek nie żyje, że utonął w morzu, w Świnoujściu. Mieszkała z nim w tej samej klatce i wiedziała, że razem się bujamy. Tomek był na wakacjach nad morzem i razem z kumplem prawdopodobnie coś wypili, a potem poszli się kąpać po zmroku. To był straszny szok dla 17-latka. Byliśmy wtedy małolatami, zajaranymi na malowanie. Był bardzo energicznym gościem, uprawiał wyczynowo sport, ciągle do mnie dzwonił, nakręcał mnie na ustawki, na wspólne szkice i akcje. Nadawaliśmy na tych samych falach, a jego wild style były specyficzne. Założyliśmy wtedy moją pierwszą ekipę AK (potem AKS) – a to było dla nas bardzo ważne – bo szczerze mówiąc, wcześniej nie spotkałem nikogo, kto miałby podobną do mnie zajawkę i bardzo chcieliśmy pisać jakąś ekipę, nie tylko własnego taga. Pamiętam, że Tomek poznał wtedy Spaza – który szybko do nas dołączył i we troje mocno działaliśmy na mieście. Spaz też był w strasznym stanie, kiedy się o tym dowiedział. Postanowiliśmy, że będziemy ekstremalnie bombić miasto, jako wspomnienie Zerda, bo dla Tomka AK było na pierwszym miejscu. Ciągle mówił o tym, że jego ambicją jest dorównać i przegonić inne ówczesne ekipy w Szczecinie. Paradoksalnie ta śmierć zadziałała na nas jak woda na młyn.
Z twojego rodzinnego Szczecina przenieśmy się gdzieś w Europę. Kto popchnął cię w stronę uprawiania trainbombingu?
Kiedy wdepnąłem w kolejki na dobre, kwestią czasu było poznanie chłopaków z IT i MHS, z którymi razem zaczęliśmy katować szczeciński yard, layupy i wioski. Razem z nami działał Arie z Koszalina, który bardzo często bywał w Szczecinie. Pewnego razu, w 2004 roku zaproponował wyjazd do Sztokholmu, gdzie mieliśmy spać u Hella (7DC). Pomyślałem sobie „grubo, niezły kontakt, wchodzę w to”. Arie był wesołym gościem, który znał wielu ludzi i miał dużo energii do działania, więc nie zastanawiałem się długo. Razem z nami poleciał Maer i tak we trójkę znaleźliśmy się na szwedzkiej ziemi, gdzie poznaliśmy Hella, z którym – jak czas pokazał – kilka lat później zacząłem pisać tę samą ekipę.
A jak wyglądał Sztokholm twoimi oczami?
Kosmos. Subwaye jeżdżące na mostach, wszędzie dookoła woda, wysepki, podziemne, skalne stacje z niesamowitym klimatem. Nigdy wcześniej nie byłem w Szwecji, więc zafascynował mnie skandynawski styl, architektura i atmosfera panująca wokół metra, na każdej linii. Dodatkowo naszym przewodnikiem był Vision z Y2K, co pozwoliło rozkminić system z perspektywy lokalsa. Udało się zrobić trzy backjumpy, szkoda tylko, że wszystkie moje obrazki były takie toyowe… To był impuls, bo kolejny wyjazd na metro nastąpił niedługo potem, już w barwach KHS. Pojechaliśmy wtedy z chłopakami z Poznania na weekend do Berlina, Hamburga i Kopenhagi, gdzie wszędzie udało się przybić nasze pieczątki. To był szalony, alkoholowo-przypałowy wyjazd, podczas którego wydarzyło się chyba wszystko, ale szczęście wszędzie nam sprzyjało.
Chciałbym na chwilę zatrzymać się przy ekipie KHS. Wiem, że graffiti to nie sport i tutaj nie ma podziału na ligi, ale – gdybyś odsunął na bok skromność – jak ważna była to ekipa dla rozwoju krajowej sceny?
Tu się nie zgodzę, bo uważam, że trainbombing to jednak trochę sport. To zawsze miało coś ze sportu ekstremalnego i myślę, że dla ekipy KHS również. Wydaje mi się, że niektórzy próbują dostrzec w graffiti czy konkretnie w trainbombingu jakąś wyższą ideę, jakąś misję. Według mnie to bardziej przekraczanie swoich granic i zdobywanie kolejnych „szczytów” niż jakaś walka z systemem czy sztuka. Dlatego odnosząc się do twojego pytania – KHS przede wszystkim wpłynęło na polską scenę w kontekście metrobombingu, a systemy metra były placem gry, w której jako kolektyw KHS – 7DC podnosiliśmy coraz wyżej poprzeczkę. Oczywiście głupotą byłoby przypisywanie sobie jakichś zasług, ale myślę że KHS – mimo tego że budziło w Polsce skrajne emocje – zainspirowało wielu writerów do zainteresowania się nieoczywistymi systemami.
Inna sprawa, że nie wszystkie style, które powstały na naszych akcjach, były wybitne. Wręcz przeciwnie, z ręką na sercu trzeba przyznać, że nie raz zrobiliśmy słabe numery. Z perspektywy czasu nie jestem z nich dumny, ale wspomnienie tych akcji wyryło się w pamięci. Oczywiście, zanim chłopaki przyjęli mnie do crew, bardzo intensywnie działali w Wielkopolsce i na wyjazdach – głównie robiąc wholecary. Natomiast jeśli chodzi o style to Kier i Bar2 robili coś naprawdę swojego, co było wtedy nie do podrobienia. Można to było lubić albo szczerze nienawidzić, ale nie można było im odmówić unikalności. Do tego dochodziła, jak ja to mówię „hardkorowa napinka”, która czasami przyniosła więcej szkód niż pożytku, ale w kontekście robienia systemów metra, była motorem napędowym. Tych szalonych akcji było bardzo dużo.
Opowiesz o wybranej?
Najbardziej szalona akcja, jaka przychodzi mi do głowy, to poranny wholecar na bardzo dużej stacji metra w Madrycie, krzyżówce trzech linii. Patent polegał na tym, że wagon podjeżdżał na stację i stawał na zakręcie – jedyne co trzeba było zrobić, to przestawić kamerę na peronie w momencie wjazdu kolejki, liczyć, że nikt z pasażerów się nie spruje, a następnie już nakładać lakier na ostatni wagon. Potem już tylko wybitka przez bramki i bieg korytarzami stacji na powierzchnię. Czas trwania od wejścia do wyjścia? Pięć minut. Efekt nie był powalający, ale wspomnienie akcji bezcenne.
Słyszałem, że wielu writerów dzięki tobie ma bezcenne wspomnienia z Berlina. Berlin jest ważnym miejscem na twojej mapie świata?
Bardzo ważnym. To mój dom. Żyję tu od 12 lat i nie wyobrażam sobie wyprowadzki. Do tego miasta świetnie się powraca, każdy czuje się tu jak w domu, a system metra jest wyjątkowy i ma niesamowity klimat. Chociaż od kilku lat moje życie wygląda zupełnie inaczej i nie maluję już prawie wcale, to nadal z nostalgią przejeżdżam przez niektóre stacje U-Bahn, wspominając liczne akcje z przyjaciółmi czy turystami. W pewnym momencie malowałem tu kilka razy w tygodniu, miałem rozkminione większość spotów, zrobiłem wszystko, o czym marzyłem. Ale po obławie, która skończyła się dla mnie konsekwencjami prawnymi, przyszło otrzeźwienie. Bo widzisz, w takim miejscu jak Berlin musisz działać non stop, być cały czas aktywny, cały czas monitorować sytuację. W przeciwnym razie popadasz w zapomnienie, wypadasz z obiegu. Twoje miejsce zajmuje kilka innych osób – bardziej zdeterminowanych, bardziej hardcorowych. Czujesz na plecach oddech innych ekip, vandal squadu… To staje się swego rodzaju obsesją, która z jednej strony napędza do działania, a z drugiej jest mocno destrukcyjna dla organizmu, dla psychiki, dla twoich relacji z otoczeniem. Nie mniej jednak mam poczucie, że to miasto dało mi najwięcej ze wszystkich miejsc, w jakich dotychczas przyszło mi mieszkać.
Jak z perspektywy czasu wspominasz ten – jak się później okazało – przełomowy dzień?
Jako skrajną głupotę. Tego wieczoru byliśmy podpici (co mi się wcześniej nie zdarzało), zbyt pewni siebie, bo nakręceni dwiema udanymi akcjami z poprzedniego dnia. Straciliśmy czujność i realną ocenę sytuacji. Urządziliśmy sobie jam, po którym wywlekli nas w kajdankach z tunelu, posadzili na ziemi na stacji, a przechodnie mogli nas „podziwiać”. Następnego dnia pomyślałem, że czas na przerwę. Z perspektywy czasu wiem, że to musiało nastąpić prędzej czy później. Nie znam absolutnie żadnej historii z happy endem z Berlina – tutaj intensywny metrobombing zawsze kończy się wpadką – prędzej czy później. Ja zadałem sobie pytania – czy muszę komuś coś jeszcze udowadniać? Czy mam sobie samemu coś do udowodnienia? Odpuściłem i wybrałem inne życiowe priorytety. Nie żałuję tej decyzji.
Tak po prostu? Z dna na dzień?
Tak, z dnia na dzień przestałem rozkminiać i malować w Berlinie. Myślałem o tym, aby odpuścić i zrobić sobie przerwę już trochę wcześniej, ale brakowało mi konkretnego impulsu. To było dla mnie naturalne, bo miałem wtedy zajebistą pracę, na której mi zależało, chciałem się jej bardziej poświęcić, a graffiti mi w tym przeszkadzało. Chodziłem do niej niewyspany, zestresowany, myślami byłem gdzie indziej. Koledzy w pracy to zauważali, ale oczywiście nie wiedzieli, co robię po godzinach. Poza tym przeszkadzało mi trochę, że wielu turystów miało tak naprawdę w dupie relacje ze mną – zależało im prawie wyłącznie na noclegu i patentach na metro. W pewnym momencie było to tak intensywne, że co tydzień ktoś chciał się ze mną ustawiać, nocować, robić system. Zmęczyło mnie to.
Ale nim byłeś zmęczony graffiti, zwiedziłeś kawał świata. Wietnam był najbardziej egzotycznym miejscem, w którym malowałaś?
Wietnam, Tajlandia, Chiny – każdy z tych krajów jest inny i malowanie wygląda tam inaczej, ale Pekin był chyba najbardziej fascynujący. Olbrzymie, momentami mroczne miasto, wszechobecny smog, trudno dostępny system, świadomość inwigilacji – to wszystko sprawiło, że nigdy nie zapomnę malowania na tamtejszym metrze. Z drugiej strony egzotyka w Bangkoku czy Ho Chi Minh, temperatura i wilgotność tamtejszego powietrza, dzika i bujna roślinność, ludzie, którzy nigdy w życiu nie widzieli graffiti i nie wiedzą jak traktować gościa z farbą w ręku. Piękna sprawa.
Mógłbyś na koniec powiedzieć, co zawdzięczasz ludziom, z którymi działałeś w ramach ekipy 7DC?
To po prostu przyjaciele, najbardziej pozytywna ekipa, z zajebistym poczuciem humoru. To ludzie, których znam od kilkanastu lat i od zawsze reprezentowanie ich było dla mnie zaszczytem. Mimo różnic kulturowych, jakie dzielą Szwecję i Polskę, cały czas mamy mega kontakt. Część chłopaków wciąż jest bardzo aktywna, natomiast inni (jak ja) bardziej od wielkiego dzwona, ale nadal nadajemy na tych samych falach i widujemy się dość regularnie. Trudno przytoczyć jakąś najlepszą anegdotę, ale chyba najbardziej w pamięci utkwił mi pobyt na dołku w Nizhnym Novgorodzie w Rosji, gdzie obładowani sekatorami, pilnikami, nożycami do blachy i innymi śmiesznymi narzędziami, ściemnialiśmy, że jedziemy na festiwal muralowy do Moskwy. Był moment grozy, kilka godzin za kratami, ale na koniec odzyskaliśmy sprzęt i keny z ostrzeżeniem, że w mieście odbywa się jakaś milicyjna defilada i mają nas od teraz na oku. Poza tym śmieję się w duszy na myśl o złotej zasadzie Tiusa, którą próbował nas motywować po nieudanych próbach, na najbardziej hardcorowych spotach najeżonych kamerami i sensorami, kiedy wszyscy już traciliśmy nadzieję – „Dawajcie, wpierdalamy się, robimy i wypierdalamy”. Wprawdzie nie zawsze to działało, ale patrząc na cały dorobek 7DC, można powiedzieć, że coś było na rzeczy!
Więcej moich rozmów z malarzami (i nie tylko) jest pod tym linkiem.