Jeden z czterdziestoletnich mieszkańców Warszawy przedstawił mi realia, w których funkcjonował w analogowo-narkomańskich latach dziewięćdziesiątych. Zdał mi więc raport z zakrwawionych klatek schodowych, na których regularnie można było spotkać osmolone sreberko, strzykawki i kumpli, którzy zawsze mieli coś ogarnąć.
Zacznijmy pytaniem rodem z kolorowych pism – jak trafiłeś na rap?
Pierwsze kawałki, które zidentyfikowałem jako rap to płyta „Spalam się” Kazika. Pamiętam, gdy byłem niespełna ośmiolatkiem, miałem parę groszy w kieszeni i wybrałem się do osiedlowego sklepu z pirackimi kasetami. Zamierzałem sobie kupić „Dangerous” Michaela Jacksona. Tak się złożyło, że dołączył do mnie starszy brat i jego koledzy z klasy, którzy pewnie szlajali się pod blokiem. Kiedy oznajmiłem im, co chcę, postanowili mnie muzycznie wyedukować i powiedzieli, że Jackson to gówno i żebym lepiej wziął Kazika albo „Nevermind” Nirvany.
Co wybrałeś?
Stanęło na Nirvanie, ale Kazik pojawił się w domu w tym samym czasie za sprawą brata. Przyznaję, że zmiotło mnie jak chyba każdego dzieciaka, który nagle usłyszał przekleństwa w piosence. Ale to nie sprawiło, że wszedłem w taką muzykę. Wtedy bardziej interesowało mnie gitarowe granie. Kablówkę na naszym osiedlu podłączyli chyba jesienią 1992 roku. Rapowe klipy, które pamiętam z tamtego okresu to: Ed O.G & Da Bulldogs – „Love Comes And Goes”, Arrested Development – „Mr. Wendal”, De La Soul – „Ring Ring Ring” i debiut Snoopa – „Who Am I (What’s My Name?)”. Te klipy leciały w TV na okrągło i wzbudzały we mnie irytację, bo czekałem na inne teledyski. Później zasłuchiwałem się w Liroya, Wzgórze, Kaliber 44 i Nagły Atak Spawacza, ale to wciąż była raczej egzaltacja dzieciaka słuchającego wulgarnych piosenek. Rap trafił we mnie dopiero przy odsłuchu „Skandalu”. Filip Kalinowski ma więc rację, pisząc w swojej książce, że oto pojawiła się płyta, która trafnie opisała brutalną rzeczywistość panującą na warszawskich podwórkach. Wszyscy, którzy na nich mieszkali, mogli się z tym krążkiem zidentyfikować. W tym samym roku, zaraz po wakacjach, pożyczyłem od kolegi „Moment of Truth” i dalej potoczyło się już lawinowo. Dokładnie pamiętam moment, gdy znajomy pożyczając kasetę, powiedział mi, że „to jest dla mnie za dobre”. I rzeczywiście. Choć to może śmieszne – za pierwszym razem nie wysłuchałem jej do końca. Po zakończeniu tytułowego utworu zerwałem się, by ją wyłączyć, tak poraziła mnie jej doskonałość. Więc jej pierwszy odsłuch był bardziej przeżyciem metafizycznym niż muzycznym.
Jak z perspektywy młodego chłopaka wyglądała wtedy Warszawa?
Była dość niebezpiecznym miejscem. Sądzę, że moja dzielnica nie wyróżniała się szczególnie, choć lata później niejednokrotnie słyszałem od osób z innych stron miasta, że bali się tu zapuszczać. Taka była specyfika tamtego okresu. Kazik trafnie kiedyś powiedział: „Normalne jest nie lubić nieznajomych, po co tu przychodzą, do kurwy nędzy – nic tu po nich”. Pamiętam pierwsze wypady do centrum. Chyba latem 1992 roku pojechałem ze starszymi kolegami z osiedla pod Pałac Kultury, żeby kupić jakieś pirackie kasety. Jeden z nas, który już wcześniej się tam zapuszczał, ostrzegł nas w trakcie schodzenia do labiryntów przejścia podziemnego pod Forum, byśmy uważali, „bo tu można dostać w mazak”. Do dziś czasem uśmiecham się pod nosem, gdy tamtędy przechodzę i wspomnę te słowa – szczególnie kiedy widzę, w co ubrana jest dziś młodzież. 30 lat temu nie dowieźliby tych kurtek i butów do centrum, ponieważ poszczególne części garderoby były regularnie kradzione. Innym razem jechałem z dwójką rówieśników na ul. Karową i wysiedliśmy na placu Trzech Krzyży, aby przesiąść się do innego autobusu. Tam od razu obskoczyła nas grupa Cyganów i goniła prawie do samej Karowej. Nikt nie zamierzał wchodzić w dialog, bo nie wiem, jak w innych częściach miasta, ale na moim osiedlu mieszkała wówczas cała masa przybyszów bliżej nieokreślonej narodowości i nie była to przyjazna koegzystencja. Wszyscy nazywali ich po prostu Arabami i toczyło się z nimi nieustanne wojny. Nie przesadzę, gdy powiem, że nieraz stawały naprzeciw siebie grupy złożone z kilkudziesięciu osób. Przybysze później nagle gdzieś zniknęli. Mówiło się, że wyjechali do Szwecji. Trudno określić, czy z powodu rasizmu, czy może raczej z powodu lepszych warunków życia w innym kraju. W pierwszej połowie lat 90. nie mogli bowiem liczyć w Polsce ani na pracę, ani na socjal.
Tobie często zdarzały się nerwowe sytuacje?
W domu się nie przelewało, nigdy nie nosiłem się „na bogato”, więc strat materialnych nie miałem. Ale mogę ci opowiedzieć o prezentach, jakie dostałem na komunię (śmiech). Od rodziny dostałem trochę pieniędzy i oczywiście z nimi nie paradowałem. Za to mój najlepszy kolega z klasy dostał m.in. czerwony zegarek Casio i złoty łańcuszek, od razu się nimi przyozdobił. Prezentów pozbył się jeszcze tego samego dnia. Nie pamiętam już dokładnie, kiedy to się zatarło, ale później dominowały już raczej kradzieże polegające na opróżnianiu zawartości kieszeni. Nie wiem, co uważasz za sytuację podbramkową, bo dla mnie nie było nią nawet grożenie nożem w autobusie pełnym ludzi w godzinie szczytu na wysokości Muzeum Narodowego. To był już rok 2000, a więc prawdziwy heroinowy pomór. Mimo że miałem w kieszeni niemało gotówki (i płytę kompaktową WYP3 – „Precedens”, bo po to wtedy pojechałem), kazałem spierdalać dwóm narkomanom, którzy zażądali ode mnie pieniędzy i telefonu komórkowego, którego zresztą jeszcze nie posiadałem. Taki odruch był już zwykłą reakcją na panujące w mieście warunki. Czasami miałem wrażenie, że wszyscy okradają wszystkich. W 1999 roku poszedłem do szkoły średniej, która mieściła się przy ul. Targowej na warszawskiej Pradze-Północ. Codziennie wysiadałem na przystanku przy Dworcu Wileńskim. Dziś to ładne centrum handlowe, wtedy zasyfiony plac wypełniony metalowymi bazarowymi szczękami. Miałem w klasie gościa, którego widziałem raz w szkole, jakoś na początku roku szkolnego. Palił heroinę i szybko zrezygnował z dalszej edukacji. Widywałem go później w pobliżu dworca, gdzie ze swoją grupką okradał przyjezdnych. Raz próbował ze mną i jakież było jego zdziwienie, kiedy powiedziałem mu, że jesteśmy z jednej klasy. Przeprosił i gdy już odchodziłem, słyszałem za plecami, jak tłumaczył reszcie, że jestem z jego klasy. Zarobek zarobkiem, ale trzymał zasadę, że znajomych się nie okrada.
Domyślam się więc, że możesz się utożsamić ze słowami z płyty WWO – „Kilka helenowych zmor niesie gdzieś telewizor”.
Tak, ale niedosłownie. Sądzę zresztą, że Sokół również mógł tego nie widzieć i użył tu jedynie zręcznej metafory podobnie jak w przypadku babci wywieszającej ogłoszenie o zaginionym pudlu. Każdy po prostu wiedział, że narkomani nie hamowali się nawet przed okradaniem najbliższej rodziny i wynosili z domu to, co tylko można było spieniężyć lub wymienić u handlarza za działkę. Później sprzedawali to wśród znajomych z podwórka. Pamiętam różne sprzęty elektroniczne czy biżuterię. Poza tym oczywiście rowery i nową odzież, choć tego już nie wynosili z domów, tylko kradli. Był na osiedlu taki jeden, hurtowo wynoszący ubrania ze skate-shopów, które mieściły się w podziemiach przy klubie Remont. Robił to oczywiście do czasu… W końcu został przyłapany przez pracowników i wypuścili go dopiero po serii upokarzających zadań. Mówili mu np., że ma robić pompki. W trakcie wykonywanych ćwiczeń jeden z pracowników pospieszał go, mówiąc, że będzie musiał jeszcze zrobić laskę, a to kara o wiele bardziej dotkliwsza niż wezwanie policji.
Nim zaczęliśmy wywiad, wspominałeś o chłopaku, który wyniósł z domu bardzo drogi obraz. Możesz przybliżyć jego historię?
Uogólniając, heroina występowała nie tylko na blokowiskach i w środowisku patologicznej młodzieży. Palili ją także dobrze sytuowani obywatele i dzieci z tzw. dobrych domów. Był wśród nich m.in. piętnastoletni syn funkcjonariusza dawnego Biura Ochrony Rządu. Na moim osiedlu zaopatrywał się pewien pracownik branży dziennikarskiej, którego nazywali Telewizor. Kupował duże ilości i nie cierpiał na brak gotówki. A wynoszenie drogocennych przedmiotów z domu to zapewne po prostu sfera możliwości. Kto miał ich więcej, ten oferował co cenniejsze przedmioty. Motywacji jedynie się domyślam.
Jak wtedy została przyjęta wystawa fotograficzna Marii Zbąskiej pt. „Złe chłopaki z mojej ulicy”, którą można było zobaczyć w Warszawie?
Jasne, że w moim otoczeniu była reakcja, ponieważ zdjęcia zostały wykonane na moim podwórku. Sfotografowano osoby, które na co dzień mijałem. Mój brat przybiegł nawet do mojej mamy z „Dużym Formatem” (dodatek do Gazety Wyborczej – przyp. Dusty) i pokazywał jej te zdjęcia. Na jednym jest blok, w którym mieszkaliśmy. Ale jeśli pytasz o stan umysłu i co wtedy odczuwałem, to nie pamiętam. Znaliśmy otoczenie, w którym przebywaliśmy skądinąd i nie potrzeba nam było do tego gazet. Te zdjęcia po raz pierwszy zostały opublikowane w 1997 roku – zdecydowanie mroczne czasy. Za chwilę zresztą zaczęły powstawać seriami kolejne infantylne dokumenty, audycje czy artykuły o subkulturze blokersów. To, co przedstawiła Maria Zbąska, było codziennością warszawskich podwórek.
Mówiłeś wcześniej, że mieszkałeś niedaleko – jak to miejsce nazwałeś – silnego centrum dystrybucji heroiną. Jakie obrazy/osoby pojawiają się w twojej głowie, gdy myślisz o tamtym spocie?
Miałem na myśli dużą liczbę sprzedających i jeszcze więcej nabywców. A jakie to obrazy? Pierwszych konsumentów widywałem przy wyjściu z klatki, bo sprzedawca miał tu swój punkt i nawet kiedyś spostrzegłem, gdzie chowa towar. Było to normalną praktyką, bo mimo wszystko paradowanie z torbą narkotyków nie było rozsądne. Oczywistym następstwem procederu było to, że ci wszyscy palacze, którzy zjeżdżali przecież z wielu osiedli, zażywali narkotyk na okolicznych klatkach, bo domofony występowały sporadycznie. Wers Włodiego: „I klasyka na podłodze – srebro osmolone” wyjaśnia resztę. Jeśli natomiast palacze zostali przyłapani w takich okolicznościach, z reguły spotykali się z agresją miejscowych, co miało być sygnałem, by na ten blok więcej nie wchodzili. Było też takie zdarzenie, gdy dwóch niezbyt rozgarniętych kolesi postanowiło wyzyskać sytuację i wymusić na palącej na klatce narkomance, aby obsłużyła ich oralnie. Spotkała ich za to surowa kara, bo narkomanka czy nie, ale gwałt to gwałt.
Gdybyś miał okazję wrócić na chwilę do najntisów, to przeniósłbyś się w czasie?
Zadawałem sobie to pytanie niejednokrotnie. Mimo że były to czasy biedne i dużo bardziej niebezpieczne, to mam do nich oczywisty sentyment z racji tego, że przypadały na moje dzieciństwo. Jednak nie ma co do tego wracać. Chodząc tymi samymi ulicami co 30 lat temu, widzę dziś dzieci zapatrzone w drogie telefony i ubrane w konkretne ciuchy. Przekładam to sobie na własne dzieciństwo. Niedawno podczas spaceru zatrzymałem się na pogawędkę ze starym znajomym i jego żoną. Opowiadając o swoich dzieciach, wtrącił, że jego piętnastoletni syn kupił sobie buty za 800 zł. Na moją sugestię, że w „naszych czasach” po pierwszym założeniu, nie dotarłby w nich na drugi koniec dzielnicy, wszyscy przysłuchujący się rozmowie przyznali mi rację. Nie chciałbym takiej rzeczywistości dla współczesnych dzieci i nastolatków.