Polska scena to nie tylko sukcesy na Spotify, wyprzedane hale i kooperacje ze światowymi markami. Mamy jeszcze raperów – tak zwanego – „środka”, którym warsztatowo niczego nie brakuje, ale z wielu powodów się nie przebili. Przed wami rozmowa z wrocławskim raperem, która wesoła jest tylko momentami. Dużo w niej goryczy, autodestrukcji i problemów dnia codziennego.
„Widziałem Zioła ostatni raz na pogrzebie Leha” – powiedział kilka miesięcy temu w swoim kawałku Mada. Jak ty zapamiętałeś wasze ostatnie spotkanie?
Myślę, że lepiej będzie opowiedzieć o tym, jaki obraz Michała (Zioło – przyp. red.) obecnie trzymam w swojej głowie i jaki chcę zatrzymać. Nasze ostatnie spotkania… to trudno nawet nazwać spotkaniami – nie ma sensu o tym rozmawiać. Osoby, które były z nim w bliższej relacji niż ja, zapewne przepracowały już ten temat i sądzę, że nie chcą wracać do tego wszystkiego na podstawie opowieści osób trzecich.
Dużo czasu minęło, nim uporałeś się z jego śmiercią?
To jest smutna historia z tragicznym finałem. Niestety nie pierwsza i pewnie nie ostatnia w moim otoczeniu. Pożegnaliśmy go w Żaganiu, poprawiliśmy we Wrocławiu. Jeśli oglądał nas z góry, to był zadowolony. Michał przyciągał do siebie różnych ludzi – lepszych, gorszych. Nie chcę tego oceniać. Wiem jedno – w pewien sposób jestem mu wdzięczny za to, że dzięki niemu poznałem mnóstwo ludzi związanych z muzyką. Nie ma go z nami, ale osoby, które poznały się dzięki niemu, nadal utrzymują ze sobą jakiś kontakt. Ostatnio odkopałem „taśmy prawdy” z domówki u Prysa, był na niej też Michał. Przy okazji przypomniałem sobie kilka szalonych historii z jego udziałem. Pamiętam, jak szarpał się np. z Guziorem na podłodze w jakiejś, nieistniejącej już, spelunie w prime time’ie ich beefu albo zatrudnianie jego „sobowtóra” do naszego wspólnego teledysku. No takie rzeczy tylko z nim.
Zamykając ten przykry temat, myślisz, że ta śmierć w jakiś sposób cię zmieniła?
Pomimo tego, że historia jest tragiczna, nie jest też niestety wyjątkowa. W przeciągu ostatnich lat straciłem kilku kolegów. Odeszli z tych samych albo podobnych powodów. Tutaj nie trzeba rzucać górnolotnymi cytatami. Po prostu trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć stop i uważać na to, z kim, gdzie i jak się tańczy. Zwłaszcza gdy kręcisz się w tak zwanej artystycznej bohemie, która lubi sobie dorabiać jakieś hipisowskie teorie o używkach i „sile wyższej”, która obliguje ich do kontynuowania destrukcyjnego trybu życia. Ważną rolę odgrywa oczywiście też psychika – no bo jeśli pojawiają się problemy i zaczynasz uciekać od gówna, ładując się w inne, no to… powinna się zapalić lampka ostrzegawcza. Jeśli zapali się odpowiednio wcześnie, jest szansa na ratunek. Warunek konieczy – sam zainteresowany musi chcieć zmienić swoje życie.
Nie trzeba dokonywać dogłębnej analizy twoich tekstów, by dojść do wniosku, że ty też lubiłeś „tańczyć”. Parkiet bywał śliski?
Bywał. Najpierw była to zabawa, a potem ucieczka od problemów, które owa zabawa wygenerowała. Efekt domina. Na szczęście odrobiłem lekcje z nawiązką. Obecnie trzymam życie za mordę w srogim imadle i niech tak zostanie do końca. Mogę sobie podziękować za to, że cały czas miałem z tyłu głowy wentyl bezpieczeństwa. Nigdy nie przekraczałem pewnej granicy.
Gdzie ją sobie wyznaczyłeś?
Melanż zaprowadził mnie pod ścianę. Przez własną głupotę i kilka wątków losowych udupiłem się po sam sufit. Miałem w życiu taki moment, że zmiana numeru telefonu nie poprawiała mojej sytuacji, wręcz przeciwnie. Odwiedzali mnie smutni panowie, którzy zachowywali się jak zwykli bandyci. Dzisiaj tych skurwysynów wykończyłoby jedno zdjęcie i post w internecie. W tamtym czasie mogłem co najwyżej iść do prasy. Ale kto takie rzeczy robił, no i po co? No dobra, ktoś pewnie do tej prasy szedł po pomoc – ja nie poszedłem. Przyjeżdżał taki patafian służbowym samochodem z logiem wrocławskiego banku, którego już nie ma i zachowywał się jak mafioso. Pamiętam takiego jednego, który przyłaził w skórze i osobiście odprowadzał mnie do bankomatu, bym wypłacił, chociaż te 100 złotych. Żeby było śmieszniej – w weekendy ten ryj oglądałem na bramce w jednym z klubów.
Legalna mafia.
Zdarzały się dni, kiedy przychodziło do mnie po kilkanaście listów! Należy pamiętać, że te wszystkie problemy w pewnym momencie się skumulowały i smutni panowie byli moim najmniejszym zmartwieniem. Jeśli nie masz kasy na jedzenie, to zaczyna ci odpierdalać. A jeśli nie masz na jedzenie, to na pewno nie masz na spłatę żadnych zobowiązań. Oczywiście nigdy nie kombinowałem i w sumie nawet nie przeszło mi to przez głowę. Nie myślałem o tym, by łapać podejrzane okazje do zarobku. Mimo wszystko jestem chłopakiem z bloków, z robotniczej rodziny, ale wychowany byłem tak, by być dobrym człowiekiem. Ojciec zawsze mi powtarzał: „Boso, ale w ostrogach”. I tego się wtedy trzymałem.
W takich momentach większą rolę odegrał twój upór, by zmienić życie czy znajomi, którzy ustawili cię do pionu?
Powiedzmy, że znajomi i rodzina wiedzieli o moich problemach, ale nie zdawali sobie sprawy z ich skali. Nic nie dostałem, ani też nigdy od nikogo nic nie chciałem. Musiałem się uporać z wszystkim sam. Jestem człowiekiem, który trzyma w sobie dużo rzeczy. Dziś trochę lepiej radzę sobie z opowiadaniem o swoich problemach, ale nadal jest sporo do zrobienia w tej sprawie. Oczywiście pamiętam, kto ratował mnie szlugiem i piwkiem pod blokiem i – jakkolwiek to zabrzmi – znaczyło to wtedy dla mnie więcej niż jakieś porady. Co ciekawe, największą pomoc i wsparcie otrzymałem od pewnej pani komornik z Wrocławia. Poznałem w swoim życiu kilku komorników. Jedni są jak bohaterowie z „Superwizjera”, ale są i tacy jak ta pani, która przestudiowała ze mną cały problem. Pewnie wszystko trwałoby zdecydowanie krócej, gdybym zdecydował się na saksy, ale byłem już po takich doświadczeniach i nie chciałem znów lądować za Odrą i zajmować się gównianą robotą. Wolałem rzeźbić swoją pozycję na miejscu i konsekwentnie iść do przodu. A łatwo nie było, bo płace w Polsce były na niskim poziomie.
Z perspektywy czasu jak patrzysz na tamte problemy?
Kwoty, które wisiały mi na plecach, wydają się dziś śmieszne, ale pamiętajmy, że to wszystko działo się mniej więcej dekadę temu. Wtedy możliwości znalezienia pracy były zupełnie inne. Przy okazji chcę wspomnieć o czymś takim jak edukacja finansowa, która, no właśnie, kompletnie nie istnieje! W pruskim systemie szkolnictwa będą ci opowiadać przez cztery sezony o starożytnej Grecji i innych. Nikt natomiast nie powie ci, w którą stronę powinieneś pójść zawodowo, ani nikt też nie będzie cię namawiał do prowadzenia działalności gospodarczej. Masz odbębnić swoje i wypieprzać na etat. No i uwaga, ostatnia rzecz, która uratowała mi tyłek to rap. Poważnie.
No właśnie nie chciałem pytać o rap w tym kontekście, bo ten wątek wydawał mi się ckliwy i tani. Muzyczna odskocznia naprawdę była wtedy dla ciebie ważna?
Tak. W szczytowym okresie moich „sukcesów” rap uratował mi tyłek. Był taki moment, kiedy straciłem pracę i nie mogłem się nigdzie zahaczyć – wtedy przelała się czara goryczy. Nim wróciłem na jakiś sensowny etat minęło kilka miesięcy. Nie było Uberów, Glovo, korporacje we Wrocławiu jeszcze nie funkcjonowały na taką skalę jak w tej chwili. Pracowałem trochę na budowach, łapałem jakieś fuchy, by mieć kasę na fajki. Na opłaty nie zawsze starczało. Frustracja rosła. Musiałem wrócić do rodziców i żyć jakbym miał naście lat. Miałem sporo wolnego czasu, więc zacząłem pisać i przelewać na papier rzeczywistość, w której funkcjonowałem. Wtedy powstały „Ciekawe przypadki człowieka nizioła”. Byłem też zmęczony szarpaniną i wszystkimi wątkami, które się za mną ciągnęły po próbach tworzenia Wrooclyn Dodgers. Chciałem w końcu ruszyć solo.
Jak wtedy wyglądał twój dzień?
Codziennie wstawałem o 6 rano. Sprawdzałem ogłoszenia o prace, piłem czarną kawę, paliłem papierosy, brałem kartkę papieru i jazda. Pisałem w domu, parkach, barach. Album nagrałem w studiu „Dobrze jest”. Niestety nie było finansów, by zrobić z krążkiem coś więcej. Pomogli koledzy z Dwaem Music, ale pomagali też koledzy z nowej pracy, którzy dali się namówić randomowi z ulicy, by zainwestowali w coś, co było wielką niewiadomą. Mimo braku milionowych wyświetleń koniunktura na podziemny rap była wtedy całkiem dobra. Było też mniej raperów, a co za tym idzie – łatwiej mogłem dotrzeć do słuchaczy. Polski rap rządził na Youtubie, nie było jeszcze tylu Youtuberów, więc content był o wiele mniejszy. Coś zarobiłem, udało mi się spłacić część długów, było lżej. Dziś żałuję, że nie zacząłem działać solo zdecydowanie wcześniej.
W takim razie, dlaczego dopiero z czasem postanowiłeś, działać w pojedynkę? Czym to było spowodowane? Lojalnością wobec kolegów? Czułeś się lepiej, nagrywając w ekipie?
Pomysł stworzenia wrocławskiego Wu-Tang Clanu był tak wspaniały, że jej wyimaginowany blask zasłonił mi (i nie tylko mi) rzeczywistość. Ego niektórych członków nie pomagało, dlatego z dnia na dzień narastały kłótnie i dziecinne szarpaniny. Każdy miał zupełnie inny cel, o ile miał jakikolwiek prócz fajnej zabawy z kolegami. Dla mnie to nie była zabawa. Do samego końca wierzyłem, że uda nam się z projektu wyciągnąć o wiele więcej, niż finalnie się udało. Żeby nie było – sam dałem kilka razy ciała. Robiłem akcje, o których nie warto wspominać. To był najdłuższy rapowy obóz na jakim byłem w życiu, nauczyłem się wiele. Gdyby nie Łozo pewnie do dziś nie potrafiłbym trafić w bit. Inną kwestią jest to, że bardzo długo słyszałem dookoła siebie, że się do tego nie nadaję. Jeśli komuś ufasz i jesteś wobec niego lojalny, to zaczynasz wierzyć w jego słowa. Ja też uwierzyłem. Uwierzyłem, że się kompletnie nie nadaję do rapu. Później przyszedł czas weryfikacji.
Chciałbym trochę odwrócić to, o czym wspominasz. Masz deficyt uznania? Uważasz, że zasłużyłeś na coś więcej?
Nie. Przy budżetach, którymi dysponowałem, a były ona minimalne, udało mi się osiągnąć dużo. Miałem takie momenty, gdy łaziłem i kłapałem dziobem niczym sfrustrowany chłopiec – robiłem z siebie ofiarę. Wszystko się zmieniło w momencie, kiedy kilka lat temu przeprowadziłem analizę swoich muzycznych poczynań, wyciągnąłem wnioski. Porozmawiałem z ludźmi z branży i ze słuchaczami, którzy są ze mną od początku. Zabrakło wiedzy, ale i kogoś, kto przejąłby pewne tematy, którymi nie powinienem zajmować się raper. Nie dałem rady wszystkiego robić sam. W pewnym momencie coś mi umknęło, pomyliłem się, źle oceniłem sytuację.
Myślisz, że byłeś odpowiednio zaangażowany?
Mogłem dać z siebie więcej, ale – mimo wszystko – dawałem bardzo dużo. Pamiętam, że kiedy robiliśmy płytę „TWB Era”, to koledzy nazywali mnie „Hitler” (śmiech). Wiesz, kolejnym tematem były też projekty widmo i takie, które przeciągały się w czasie albo umierały śmiercią naturalną. Poświęciłem przykładowo dwa lata na coś, co finalnie nigdy się nie ukazało. To potrafiło dobić. Nie wydawałem luźnych numerów, nie przypominałem o sobie słuchaczom, a ludzie tego potrzebują, bo inaczej tracą zainteresowanie raperem i idą tam, gdzie pojawia się coś nowego. Miałem za dużo przerw. Rynek zmienia się bardzo szybko, słuchacze się wymieniają, trendy się zmieniają – można tak wymieniać i wymieniać. Wiem, że ludzie mieli też problem z moją barwą głosu.
Z barwą głosu nic nie zrobisz, ale możesz zadbać o swoje zaplecze. Pytanie, czy gra jest warta świeczki.
Nawet gdyby miało mnie słuchać 10 osób, to i tak będę nagrywał. Muzyka to moje najlepsze lekarstwo na radzenie sobie ze światem.