fot. materiały prasowe
Rafał Księżyk jest dziennikarzem muzycznym. Pisał dla Brumu, Machiny czy dla Aktivista. To tylko przykłady z brzegu. Ma na koncie kilka książek – między innymi o Kaziku czy o Robercie Brylewskim. Nie ma miliona subów na YouTubie, nie buduje sobie zasięgów w social mediach memami i nie nabija fejmu moralnie niepełnosprawnym. Ma wiedzę o muzyce. Dużą, wielką, olbrzymią. Jednak coraz częściej zastanawiam się, czy akurat to komukolwiek jeszcze imponuje i budzi szacunek. Bo teraz przecież wszyscy są znawcami i dziennikarzami. Oni wiedzą, przeczytali o tym w końcu na Popkillerze czy na innym żyjącym z melodramatów portalu. Nieważne. Ja Rafała (przeszliśmy na Ty, więc mogę:) cholernie cenię. Szczególnie za wywiad rzekę z panem Tomaszem Stańko. Wsiadłem więc jakiś czas temu w pociąg i ruszyłem do Wawy. Spotkaliśmy i pogadaliśmy o – nie tylko muzycznym – życiu Pana Stańki. Efekty poniżej.
Bo i trochę szaleństw w życiu robił. Słyszysz na jego niektórych albumach dragi?
Jego kontakt z narkotykami rozpoczął się od palenia marihuany. To było na trasie z Krzysztofem Komedą. Rune Carlsson, szwedzki perkusista z zespołu Komedy, był amatorem palenia. Stańko mówił, że Komeda sam bał się zapalić jointa, wolał, żeby on spróbował i opowiedział. A Stańko się wciągnął. Marihuana go otworzyła i pozwoliła mu przezwyciężyć różne kompleksy. Wiesz, w latach 70. całe to europejskie środowisko jazzowe było popalające i prowadziło hippisowski styl życia. To słuchać np. na płycie „Purple Sun”.
Marihuana to jedno, ale przecież miał też kontakt z heroiną.
Heroiny spróbował raz albo dwa. Bardziej wykańczała go mieszanka amfetaminy i alkoholu. Płyta „Bluish”, o której wspominałem wcześniej, ona ewidentnie jest dziełem człowieka, który jest mocno rozjechany przez używki, co odnotowują nawet tytuły utworów. Albo „C.O.C.X.”, album, o którym sam mówił, że jest imprezowy, lżejszy, a przecież ma w sobie ten pazur. Faktem jest natomiast, że kiedy pojawił się sukces w drugiej połowie lat 90. to Stańko rzucił dragi. Z tego co mówił, to „Litania” była ostatnią sesją, na której sobie jeszcze popalał. Następne krążki tworzył już na czysto. Jest grupa starych fanów, która twierdzi, że gdy Stańko się oczyścił, to nie było to już to, co kiedyś i trochę się z tym zgadzam.
Jakiego człowieka widziałeś, kiedy pan Stańko opowiadał o swoich problemach z narkotykami czy z życiem prywatnym?
Był typem takiego, może to poetyckie określenie, starego wojownika. Był po przejściach, ale do końca życia miał dużo energii i niesamowicie jasny umysł – dużo pamiętał, formułował kapitalne myśli i tworzył świetne kompozycje. Ten jego diabelski okres życia w pewnym momencie ewidentnie go przejechał. Tomasz z jednej strony był niewątpliwie cholerykiem, ale też człowiekiem mimo wszystko stonowanym, co nie znaczy, że chłodnym. Zdarzały mu się wybuchy emocjonalne, często z powodu drobiazgów typu: taksówka się spóźnia. Potrafił wtedy strasznie kląć. Generalnie, gdy szło jednak o wspomnienia poważnych wydarzeń ze swojego życia, niekoniecznie chlubnych, to pokazywał spokój ducha. Może dlatego, że mówił o sprawach trudnych, które miał już przepracowane. Nie chcę powiedzieć, że był odcięty od emocji czy wyalienowany, był raczej świadomym facetem po przejściach, z twardym charakterem. Swoje porażki brał na klatę bez większych emocji. Uznawał, że przydarzyły się na niełatwej ścieżce, którą wybrał i najważniejsze to konsekwentnie iść nią dalej.
Cały wywiad znajdziecie tutaj.