fot. Polski hip-hop posiada wiele twarzy
Podjąłem się stworzenia kilkuodcinkowej historii krajowego b-boyingu. Od pierwszych prób naśladowania tańca, który przez kilka minut migał w polskiej, komunistycznej telewizji, do tematu breakingu na igrzyskach olimpijskich w Paryżu. W pierwszej odsłonie dotykamy hiphopowych lat 80., które w naszym kraju – siłą rzeczy – udokumentowane zostały w dość marny sposób. To relacja z dzikiej, post-apokaliptycznej Polski pełnej frustracji i agresji, w której miłość do tańca zderza się z panującymi wówczas realiami. Jest o trudnym docieraniu do informacji, giełdach płytowych, reakcjach milicji, która próby tłumaczenia, czym jest breaking, kwitowała: „weź ten magnetofon i idź do domu, bo my ci zaraz pokażemy Nowy Jork, ale na komisariacie” i tym, że komuna i Bronx do siebie nie pasowały…
W jaki sposób do szarej Polski lat 80. docierały informacje o hip-hopie?
Sadi: W pierwszej połowie lat 80. trzeba było szukać i naprawdę o te informacje się postarać. Musieliśmy zadowalać się pojedynczymi artykułami o hip-hopie w zagranicznych czasopismach, do których udawało nam się docierać różnymi szlakami. To były proste komunikaty typu: „Pojawił się nowy utwór Afrika Bambaataa”. Jakieś zdjęcie chłopaka kręcącego się na głowie na moście w Nowym Jorku czy okładka płyty przedstawiająca postać b-boya. W polskiej, komunistycznej telewizji czasem pojawił się drobny obraz hip-hopu. To musiało nam wystarczać. Pamiętam, że jakoś w 1984 roku pisałem listy do wytwórni płytowych do Stanów, chcąc otrzymać jakiekolwiek informacje na temat rapu, elektro czy funku. Dużą rolę odgrywały bazary w całym kraju, na których prężnie działał „czarny rynek”. Można było kupić tam naprawdę wiele, niedostępnych wówczas w sklepach, towarów – jeansy, buty, sprzęty RTV i tak dalej. Wśród tych wszystkich rzeczy znajdywały się również magazyny muzyczne czy pojedyncze sztuki płyt winylowych z czarną muzyką. Kiedy widziałeś jakiś winyl, to od razu go kupowałeś, bo w każdej chwili ktoś mógł ci go zgarnąć sprzed nosa. Oczywiście nie były to rzeczy tanie. Pamiętam, że kiedy szedłem ulicą z tymi płytami, to ludzie się za mną oglądali, bo takich winyli nie było w polskich sklepach. Mieszkańcy północy kraju często kupowali różne rzeczy od marynarzy, którzy przypływali do ich miast. W sklepach nie było np. końcówek do sprayów. Dlatego mój przyjaciel Graff przywoził je z Czech. To było dość zabawne, bo wszyscy wracali od naszych południowych sąsiadów z wódką, a on z akcesoriami do malowania graffiti. Dopiero w późnych latach 80. na giełdach płytowych wybór muzyki był o wiele większy. Mimo że breaking był widoczny na polskich ulicach, a kultura hip-hop już istniała, to na giełdach muzycznych sprzedawcy wciąż nie wiedzieli, czym jest rap. Hip-hop był fenomenem i kulturą, o czym wiele osób już zapomniało lub nigdy nie wiedziało. Lata 80. były naprawdę dziwnym czasem.
Cały materiał znajdziecie tutaj.