Zwiedził kawał Stanów Zjednoczonych, malował w hardcore’owej Ankarze i zasila szeregi słynnej niemieckiej ekipy Damagers. Drux zgodził mi się o tym wszystkim opowiedzieć, a ja… zdecydowałem się wyciągnąć z niego trochę więcej. Ja pytam, reprezentant Białegostoku odpowiada!
Jak zapamiętałeś swoją pierwszą podróż do Stanów Zjednoczonych?
Pojechałem tam w 2007 roku. Byłem wtedy obsranym szczylem, który tak naprawdę nie był nawet zajarany graffiti. Nowy Jork mnie przerósł. Tym bardziej że wtedy nie ruszałem się za bardzo poza Polskę – do tamtego momentu byłem tylko w Pradze i Wilnie. Stany były dla mnie innym światem. Czułem się przytłoczony. Wydawało mi się, że wszędzie widzę psy i pokornie poruszałem się po wszystkich niebezpiecznych dzielnicach. Kompletnie nie ogarniałem jeszcze yardów ani tuneli. Popatrzyłem sobie jedynie na yard Coney Island i w sumie to tyle, jeśli chodzi o moje pierwsze doświadczenia z malowaniem metra. (śmiech) Dopiero po latach ogarnąłem, że jadąc na Coney, mijałem zajebisty, tymczasowy layup. Z dzisiejszej perspektywy łatwy w chuj. Niestety nigdy później już nie widziałem, by stała tam jakaś kolejka. Wróciłem do Polski, po jakimś czasie pojechałem do Londynu i Hamburga, a rok później znów poleciałem do Stanów.
Wtedy już pewnie coś namalowałeś…
Lecąc, miałem już namiar na spocik na Manhattanie. Poobczajałem, co trzeba i wbiłem się w tunel o godzinie 12:00. Malowałem może z 8 minut, przyklejony do ściany, a po obu stronach co 4 minuty zapierdalał trafik. Wyszedłem stamtąd spocony i upierdolony. Pojechałem kilka stacji dalej, zmieniłem koszulkę i czekałem na kolejkę, by zrobić sobie fotki, bo na spocie nie było na to szans. Czekałem może z 6 godzin, ale w końcu panel się pojawił i zgarnąłem swoje trofeum – uczucie nie do opisania. Akcja z pewnością dała mi dużo pewności siebie. Do końca pobytu już tylko melanżowałem, ale rok później znów się tam pojawiłem, co prawda z rozjebaną nogą, ale mimo to udało mi się powtórzyć akcję na Manhattanie i dorzuciłem jedną akcję na Brooklynie. Brooklyn był wtedy totalnym gettem. Po wszystkim szedłem sobie ulicą (w kieszeni miałem kasetę z akcji), a naokoło mnie sami czarni – byłem jedynym białasem. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się psy, ale na szczęście się obok mnie nie zatrzymali. Na tym wyjeździe poznałem Era, True z D30 i Typera z X-Men. Razem robiliśmy akcję w Filadelfii, a później w Bostonie i Chicago. Fajną sytuację przeżyłem w Bostonie. Jadąc tam, chłopaki zaczęli coś mówić o sklepie Home Depot… Podjeżdżamy pod sklep, oni wchodzą do środka ubrani w jakieś przyluźne garnitury, no i czekam. Po chwili wyjeżdżają wózkiem z dwoma wielkimi kubłami, które po brzegi wyładowane były farbami – jakieś 300 kenów. To inny level shopliftingu. (śmiech) Skurwiele nawet nie zapłacili za kubły, podnieśli tylko jakiś paragon i wyjechali w tych garniturach przy ochronie, jakby byli prezesami. (śmiech)
Będąc na miejscu, zwiedzałeś jakieś hiphopowe miejscówki?
Powiem ci, że ja to nie jestem jakoś bardzo hiphopowy. Nie odhaczałem więc miejscówek, które są dla ludzi kultowymi. Wiadomo, że byłem na 5 Pointz. Byłem tam kilka razy napić się piwka i pooglądać obrazki. Na Bronx się nie zapuszczałem, ale wrażenie zrobił na mnie za to wschodni Nowy Jork – okolice Jamaica i Ozone Park. Ogólnie dużo tam takiego klimatu, że chodzisz po mieście i godzinami nie możesz spotkać żadnego białego. Pod względem typowo graffiti to myślę, że chłopaki mają totalną kontrolę nad systemem, są naprawdę dobrze zorganizowani. Obecnie co tydzień widać tam nowe wholetrainy full kolorze.
Zobaczyłeś niemały kawałek Stanów – w którym mieście najbardziej odpowiada ci klimat?
Trudne pytanie. Nowy Jork jest moim faworytem, ale spędziłem też fajny czas u ziomali w Chicago. Amerykanie zabierali nas na polską szamę, bo sami jedzą w lokalach, w których się ją serwuje. Polubiliśmy się tam z ziomalami z D30. Swój wyjątkowy klimat ma także Miami. Z Miami już zawsze będzie mi się kojarzył typ, który odbierał nas z lotniska w pickupie i jointem w mordzie. (śmiech) Scena odgrywała się przy kawałku „Cisco Kid”, który akurat leciało w jego radiu. Miło wspominam również podróż do San Francisco – to miasto to zupełnie inny świat! Odjebaliśmy tam chyba jedną z najlepszych akcji w mojej grafficiarskiej historii, zrobiliśmy pięć one manów. Biegałem w dzień po dachach kolejek, robiąc foty… zapomnieli mi tylko powiedzieć, że po drugiej stronie ulicy jest komisariat. Warto było, bo zdjęcia wyszły kozacko. Kalifornia też była spoko – już na wstępie dostałem pakiecik medycznej marihuany i śmigałem sobie po tych wszystkich wąskich uliczkach. Pobujaliśmy się też w Oakland, które okazało się zajebistym miejscem. Swoją drogą jadłem tam najlepsze śniadania w życiu! To już oczywiście nie USA, ale pamiętam, że ciekawe chwile spędziłem też w Toronto. O, przypomniało mi się teraz, że nagrywałem tam zajebisty trafik na moście, ale tak naprawdę go… nie nagrałem, bo zapomniałem włączyć rec. (śmiech) Wtedy wydawało mi się, że to najlepsze ujęcie w moim życiu… cóż, za dużo jointów. USA to najlepsze miejsce na podróże. Fajne rzeczy można nawet zobaczyć na tych zadupiach, które mija się między jednym a drugim miastem. Być może to kwestia tych wszystkich filmów, jakie kiedyś chłonęliśmy i wydaje nam się, że widzimy coś wyjątkowego. Dobrze się tam odnajduję i na pewno jeszcze nie powiedziałem na amerykańskiej ziemi ostatniego słowa.
Usłyszałem ostatnio ciekawą metaforę, że „Stany Zjednoczone to kraj trzeciego świata w pasku Gucci”. Co o tym myślisz?
Trochę tak jest. Można ich nazwać krajem fasadowym. Będąc tam, łatwo zauważyć, że nie jest to wonder kraina, aczkolwiek… taki mają klimat. Ja lubię brud, więc rozczarowany nie byłem. Amerykanie są zupełnie inni niż my – mam wrażenie, że wszyscy tam grają, odstawiają jedno wielkie „Jersey Shore”. Opowiem ci jeszcze o różnicach, które zauważyłem. Oni na przykład nie potrafią pić wódki, a przynajmniej nie tak jak my. (śmiech) Piją ją ze szklanki jak whisky, albo walą z gwinta. Często witają się bez podawania ręki albo jeśli już podają to lewą. Takie niuanse. Można wyłapać w ich zachowaniu megalomanię. Mówię oczywiście o zwykłych zjadaczach chleba, nie o writerach – oni to inna bajka. Są wyjęci spod prawa. Jest w nich coś takiego… taka deklaracja jebania systemu. Nie wyrażają tego w infantylnym tonie. Nazwałbym to takim „dorosłym jebaniem systemu”. Wiesz, robić szmal i żyć sobie po swojemu.
Biorąc pod uwagę to wszystko, co zobaczyłeś w USA – myślisz, że to dobre miejsce do zamieszkania z rodziną?
Ciekawe pytanie. Myślę, że mógłbym tam zamieszkać, bo nie mam problemów z adaptacją. Jestem elastyczny w tej kwestii. Z jednej strony – fajnie jest żyć w swoim sosie, w znanym sobie od lat środowisku. Jednak z drugiej – równie fajne jest funkcjonowanie w nowych przestrzeniach, ogromnych miastach i innej kulturze. Może to zabrzmi dziwnie, ale zarówno ja, jak i moja rodzina bylibyśmy w stanie opuścić nasz dom z dnia na dzień.
Temat rodziny i ich poglądów na graffiti, poruszyłem kiedyś z Ekinem. Powiedział mi wtedy, że jego najbliżsi nie mają problemu z jego nałogiem do malowania pociągów i wszystkim tym, co się z podróżami wiążę. Jak jest u ciebie?
Podobnie. Myślę, że nie miałbym rodziny, gdyby było inaczej. Sam mogę sobie zakładać przysłowiowy kaganiec, ale nie cierpię, gdy ktoś mnie ogranicza. Na szczęście mam mega zajebistą żonę. Ona, kiedy tylko widzi, że brakuje mi hardcore’u, sama wypycha mnie na akcje i wyjazdy. Jako nie najmłodszy już ojciec i mąż, staram się mimo wszystko być rozsądnym i odpowiedzialnym gościem. Nie chciałbym iść do puchy na 6 miesięcy w jakimś pojebanym kraju.
Ale pewnie niejedną nieodpowiedzialną akcję przeprowadziłeś. Pamiętasz tą najbardziej pojebaną?
Hardcore’owo się zrobiło, gdy pewnego dnia nalałem benzyny do diesla i musiałem to wszystko odessać. (śmiech) Pierwsza, która przychodzi mi do głowy to ta w Ankarze, w której byłem już w 2015 roku. Niestety wtedy akcja nam nie pykła, bo po yardzie biegało z 15 kundli. Kiedy ziomale z Damagers wrócili z Turcji i powiedzieli mi, że jest tam luz jak chuj i że zrobili 20stki na starych wagonach, których za chwilę już tam nie będzie, to pobudzili moją wyobraźnię. Pozazdrościliśmy chujkom i miesiąc później pojechaliśmy do Stambułu z Rollo, Hamem i pojebanym fotografem. Plan był taki, by wpaść do Ankary na jedną noc, pierdolnąć lajtową akcję i wrócić do Stambułu. Chuj z tego wyszedł. Pierwszej nocy ochrona cały czas chodziła wzdłuż siatki na yardzie. Wjechaliśmy więc na inny yard. Pokręciliśmy się dyskretnie przy siatce i wyglądało na to, że wszystko jest ok. Dla pewności sprawdziliśmy jeszcze ciecia w budce i chcemy wchodzić. Wejście było usytuowane pod kamerami, czyli do pokonania mieliśmy jakieś 20 metrów na przypale, nim znaleźlibyśmy się między składami. Wszystko git, wchodzimy. Nagle widzimy, jak w naszym kierunku, na pełnej kurwie, jedzie fura. Zrobiło się nerwowo, bo fura nie miała zamiaru odjechać. Wkurwieni wracamy na poprzedni yard i od razu, nie wiadomo skąd, pojawia się ochrona… Morale nam trochę spadły, ale nie mieliśmy zamiaru odpuścić. Pojechaliśmy więc na back jumpa. Trochę ruchliwe miejsce, ale ogólnie idzie robić. No i nie zdążyliśmy, bo pojawił się drajwer i kolejka odjechała. Nasza ostatnia noc w Turcji – jesteśmy już wkurwieni tą całą Ankarą, bo nic na nie szło, pogoda z dupy, więc wbijamy się na back jumpa i po 30 sekundach za naszymi plecami pojawił się jakiś cham, no ale zaczęliśmy, to trzeba skończyć… 5 minut i po sprawie. Rano jadąc do Stambułu, GPS wyprowadził nas w góry, a że była mgła i jechaliśmy 60km/h to mieliśmy śmierć w oczach.
Wywołałeś temat Niemców z Damagers.
Z Hamem poznał mnie Piks w 2010 roku. Szybko okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego. To zaowocowało moim wejściem do ekipy Pure Hate. Działaliśmy w tamtym okresie bardzo prężnie – co tydzień jakieś holki w różnych miejscach w kraju i w Berlinie. Rośliśmy w siłę, ale jak to bywa w tak dużych ekipach, pojawiły się różnice i brygada nie przetrwała. Jednak większość z nas nadal utrzymywała ze sobą bliski kontakt. Około 2015 roku połączyliśmy się pod szyldem Damagers. Śmigałem wtedy z Hamem na każdy wyjazd. Poznawaliśmy razem wielu ludzi, a część z nich rekrutowaliśmy do Damagers. Mimo że skład tworzy grono indywidualistów, to mamy dobre flow i unikamy niepotrzebnych napinek. Każdy robi to, co mu się podoba, a czasami łączymy się na grupowe akcje. Pełna profeska.
Profeska – w ten dosadny sposób można określić chyba całą niemiecką scenę.
W Europie nie mają sobie równych. Ok, może nie ma tu takiej wymiany zawodników, jak w Hiszpanii, gdzie co roku widać nowych kotów, ale to też uważam za atut niemieckiej sceny. Berlin ma sporą grupę zgredów, którzy nadal są lub bywają mega aktywni. Mimo że nie mają łatwo, bo np. większość moich znajomych miewa problemy z psami, to zawsze wracają do gry. Berlin i Hamburg to naprawdę konkretne ośrodki na mapie train bombingu. Non stop jest mielone. Za każdym razem jaram się, że mogę tam pojechać.
Damagers słyną m.in. z efektownych filmów. Jakie jest dziś twoje podejście do dokumentowania akcji i wpuszczania ich do sieci?
Moje podejście zmieniło się diametralnie. Nagle każdy zaczął robić filmy, często chujowe – słaba jakość, utarty schemat, zero zaskoczenia. To wszystko spowodowało, że nie wypuściliśmy już nic od „Disko Relax”, chociaż materiału leży sporo. Filmy o graffiti zaczęły mnie po prostu nudzić. Nie, żeby nasze były jakieś wyjątkowe, ale staraliśmy się o jakość i styl – zarówno w malowaniu, jak i przy nagrywkach i montażu. Nie widziałem zbyt wielu filmów, ale kocham np. „Pure Hate” za… nienawiść, „Dirty Handz 3” za narrację, klimat i użycie dźwięków z akcji. Lubię też „10minutes 2”, bo to solidny film z dobrą muzyką.
You must be logged in to post a comment.