Równe 20 lat temu na półki sklepowe wjechała pierwsza płyta Paktofoniki. A że „Kinematografia” to najważniejsza płyta mojego życia to też musiałem ten urodzinowy dzień jakoś upamiętnić.
Gigantyczny sukces „Kinematografii” spadł na was, kiedy byliście młodymi chłopakami. Ciężko było go unieść?
Tak naprawdę myśmy ten sukces poczuli dopiero po jakimś czasie. Wtedy jednym z wyznaczników muzycznego sukcesu na pewno było radio, do którego raperom było bardzo trudno się dostać. Jeśli rapowy kawałek się tam pojawiał, to naprawdę musiał podobać się ludziom. A jeśli dodatkowo trafiał na rotację i do innych rozgłośni, to czuliśmy, że osiągnęliśmy coś, co w tamtych czasach wydawało się nieosiągalne. Pierwszą konfrontacją z tym, co się wydarzyło, był nasz pierwszy występ, który odbył się kilkanaście tygodni po premierze płyty. Koncert miał miejsce w Katowicach, w metalowym klubie Klimaty. Graliśmy z Fiszem, który już wtedy miał na koncie płyty w Asfalcie i był znanym raperem. Kiedy weszliśmy na scenę i poleciał nasz pierwszy numer, dotarło do nas, jak „Kinematografia” trafiła do ludzi. Był po prostu dziki szał! Po tym koncercie telefony się rozdzwoniły do tego stopnia, że nasz menedżer nie miał już miejsca w kalendarzu na zapisywanie kolejnych dat. W każdym mieście – dużym, średnim, małym – przyjmowano nas dokładnie tak samo: ludzie dosłownie szaleli. Wtedy naprawdę poczuliśmy tę popularność.
Co wtedy działo się w twojej głowie?
Na pewno czułem się bardzo dowartościowany. Czułem, że nasze działania mają sens i że coś znaczymy na scenie. Nie byłem już tylko chłopakiem z Mikołowa, ale ważną postacią na muzycznej scenie. Czułem się trochę tak, jakby urosły mi skrzydła. Wtedy stąpa się po kruchym lodzie, bo łatwo o zadufanie i poczucie wyższości. To zamieszanie wokół nas sukcesywnie postępowało. Na początku nie było tak, że wychodziłem na ulice i wszyscy mnie zaczepiali. Im pozycja Paktofoniki bardziej się gruntowała, tym częściej byłem rozpoznawalny w te normalne dni – podczas zwykłych wyjść do restauracji czy do sklepu. Na szczęście nigdy nie miałem wokół siebie psychofanów, nikt nie piszczał na mój widok i za mną się nie skradał. Nie staliśmy się typowymi bożyszczami publiczności. To wynika zapewne z faktu, że nigdy nie unikaliśmy naszych słuchaczy. Nie tworzyliśmy sztucznego dystansu, nie graliśmy niedostępnych. Często podkreślaliśmy, że robimy fajną muzykę, ale jesteśmy takimi samymi osobami jak każdy mechanik czy nauczycielka.
Ciąg dalszy rozmowy znajdziecie pod tym linkiem.