Hip-hopem zainteresował się w 1980 roku, kiedy po raz pierwszy usłyszał „Rappers Delight” Sugar Hill Gang. Przez wiele lat mieszkał w Australii, gdzie redagował jeden z pierwszych na świecie zinów na temat hip-hopu. Miało to miejsce w czasach, kiedy w Stanach nie ukazywał się jeszcze The Source! O jego kolekcji płyt krążą legendy, ma ich w tej chwili około 16 tysięcy! Dzięki jego rapowym audycjom radiowym, które prowadził w latach 90., zaszczepił w tysiącach Polaków miłość do hip-hopu. Obecnie wciąż jest fanatykiem muzyki i nieprzerwanie od 11 lat prowadzi swoją audycję we wrocławskim Radiu Ram, gdzie prezentuje muzę, do jakiej mało kto dociera. Przed wami Druh Sławek!
Kool Keith był twoim ulubionym raperem?
Sam z siebie nie. Wtedy był dla mnie przede wszystkim członkiem Ultramagnetic MC’s. Nie słuchałem go dlatego, że był Kool Keithem. Tak samo, jak nie słuchałem Gang Starra wyłącznie dla Guru lub Preemo, ale dlatego, że zajebiście się uzupełniali. Nie wiem, czy Kool Keith na dobre by zaistniał, gdyby na początku rapował na bitach od innego producenta. Jeśli acapelle Nasa położysz na muzykę disco polo to wątpię, czy po wysłuchaniu tego powiesz, że Nas jest twoim ulubionym raperem. Dobry raper na słabym bicie nigdy nie będzie dobrym raperem, bo ostatecznie to zawsze będzie słaby kawałek. Powiem tak: Rakim, Guru czy Jeru the Damaja mogliby nie zaistnieć, gdyby swoje pierwsze płyty nagrali albo na innych bitach, albo może nawet i w innym czasie. Sukces to kombinacja wielu elementów, które jednak muszą się w odpowiednim miejscu i czasie zejść ze sobą.
No dobra, ale Madlib twoim ulubionym producentem przez chwilę chyba był?
Tak, i to bardzo długo. Był jednym z najlepiej trafiających w mój gust artystów hiphopowych, bo też Madlib to dużo więcej niż producent – to człowiek orkiestra: producent, raper, DJ, muzyk, nawet grafik. Moim zdaniem szczególnie pierwszy album Quasimoto to zdecydowanie najlepsza płyta w historii hip-hopu, i jak dla mnie, nikt nie zrobił dotąd nic doskonalszego. Wszystko zależy naturalnie od tego, co cię kręci – dla mnie nie ma hip-hopu bez sampli, a na „The Unseen” jest ich tyle, że głowa mała, nie ma też hip-hopu bez cutów czy skreczy, a na tym albumie jest ich multum. Quasimoto ma też taki kompletnie pojechany flow, który zupełnie nie jest związany z muzyką – on idzie sobie, muza sobie, i czasami się spotykają. Ma też genialne teksty, takie bardziej w kategorii powiedzmy Kalibra niż w kategorii Public Enemy, ale mnie to zupełnie zadowala. Nie każdy kawałek musi być czymś walczącym, zaangażowanym, ale każdy powinien być czymś inteligentnym. Ten album już 20 lat siedzi na stałe w kieszeni #6 mojego odtwarzacza samochodowego, często do niego wracam, i wciąż jeszcze odkrywam rzeczy, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Moim zdaniem pierwszy egzemplarz tej płyty powinien spoczywać w Sevres, obok metra i kilograma! Niestety, na fali swojej całkowicie skądinąd zasłużonej reputacji Madlib stał się w pewnym momencie… nadproduktywny, trochę przewidywalny i straciłem go z radaru. Tę pustkę na jakiś przynajmniej czas wypełnił L’Orange, którego zwłaszcza wczesne produkcje oparte były na fantastycznych samplach kojarzących się z czarno-białym kinem lat 40. czy 50., trochę może Ray West, Brous One, ale też hip-hop to już teraz „tylko” jakiś tam większy lub mniejszy wycinek moich zainteresowań muzycznych, chociaż – co też zresztą wielokrotnie podkreślałem – gdyby nie hip-hop to wielu, albo może i większości z tych rzeczy nigdy bym samodzielnie nie odkrył.
Cały wywiad znajdziesz tutaj.