fot. Wojtek Koziara
Czarny na polskiej scenie (nie tylko) rapowej ma tyle osiągnięć, że spokojnie mógłby traktować mnie z góry, wozić się jak, nie wiem, Kanye West i odsyłać od jednego menedżera do drugiego, bo „przecież jestem artystą wielkiego formatu”. Na szczęście jest gościem, który do tego wszystkiego podchodzi zupełnie inaczej. Pewnie też dlatego ta rozmowa tak fajnie nam się skleiła. Nieskromnie powiem, że to jeden z ciekawszych wywiadów, jaki zrobiłem w tym pojebanym, covidowym okresie.
Pracujesz dzisiaj w polskim oddziale wytwórni Def Jam. Jak z perspektywy czasu i premier, które macie za sobą, oceniasz odbiór waszych działań?
Zaczęliśmy niespełna rok temu, a sytuacja rozwija się bardzo dynamicznie. Sygnały, które dostajemy od słuchaczy, artystów i branży są bardzo dobre. Wszyscy widzą gołym okiem, jak prężnie działamy. Wiedzą, że jesteśmy ludźmi, którzy przyszli, by tworzyć polski Def Jam po zebraniu doświadczeń w innych, najczęściej mniejszych, firmach fonograficznych. Nie jesteśmy przeszczepieni z innego świata. Osoby z naszej ekipy często znały się ze sobą już wcześniej. Kierujemy też szeroko pojętą muzyką miejską w całym Universal Music Polska. To jest dla mnie totalnie naturalna sytuacja. Bardzo cieszy mnie np. odbiór materiału Miłego ATZ-ta, ponieważ on nie robi najłatwiejszej w odbiorze muzyki. Warsztatowo jest za to świetny. I myślę, że ludzie dopiero przekonają się o tym, kiedy zobaczą go na żywo, gdy z łatwością leci niesamowicie poskładane wersy. Przychodzi mu to na pełnym luzie. Niemniej jednak jeszcze długa droga przed nami. Patrzymy na to wszystko ze spokojem i z pokorą.
Nie czułeś zatem żadnej presji związanej z podjęciem pracy w Def Jamie?
Wychowałem się na muzyce z czasów, kiedy wydanie płyty samo w sobie było nobilitacją. Artyści, których słuchałem i podziwiałem, nie mogliby wydać krążka, nie prezentując odpowiedniego poziomu – muzycznego, wizerunkowego i warsztatowego. Kiedyś nie było takich możliwości działania na półproduktach muzycznych lub wydania czegoś z ogólnoświatową, czy ogólnokrajową dystrybucją bez wysokiej jakości muzyki. U mnie to jest kwestia samodyscypliny i wychowania muzycznego. Nie wyobrażam sobie odpuszczenia samego poziomu produkcji tylko dlatego, że i tak coś będzie się „klikało”. Niezależnie od tego, czy pracuję ze znanymi artystami, którzy mają już zasięgi, czy biorę udział w jakimś totalnie debiutanckim projekcie. Sam sobie narzucam taką presję od lat i po prostu z nią żyję. Nie powoduje to u mnie palpitacji serca.
Podpisując lata temu umowę z Prosto czułeś, że twoje nagrania reprezentują już konkretny poziom?
Kiedy mieszkałem w Anglii, mogłem puścić swoje produkcje ludziom, którzy mieli duże doświadczenie w środowisku. Parę razy usłyszałem, że mam świeże podkłady i że powinienem się skupić tylko na muzie. Mówili mi, że reszta to tylko kwestia odrobiny szczęścia i odpowiedniego momentu. Kiedy podpisywałem swoją pierwszą umowę, to myślami sięgałem już dużo dalej, niż zrobienie tylko płyty z Hifi Bandą i albumu producenckiego. Gdy dziś patrzę na Czarnego sprzed lat to uważam, że miał solidny warsztat, dobrą etykę pracy, przesadny samokrytycyzm, brak doświadczenia, mieszankę pokory z jej kompletnym brakiem i – przede wszystkim – wyjątkowe ucho do dźwięków i detali. „Muzyczne ucho” to fundament mojej pracy. Uważam też, że miałem i mam zdrowe podejście w kontaktach międzyludzkich – bez tego w życiu jest ciężko, cokolwiek jest twoją pracą.
Ciąg dalszy naszej rozmowy znajdziesz tutaj.