Pochodzi z Przemyśla, mieszka w Wielkiej Brytanii i produkuje muzykę, której ludzie chcą słuchać w Indonezji czy Stanach Zjednoczonych. RAW Mentalitee, na trzy dni przed premierą swojej najnowszej płyty, opowiedział mi o swoich początkach, debiutanckim krążku, który wydał w niemieckim labelu i o tym, którzy nasi producenci odwalają kawał dobrej roboty.
Jak to wszystko się zaczęło, skąd pomysł na tworzenie muzyki?
Muzyka w moim domu była zawsze, odkąd pamiętam. Słuchałem jej z winyli, kaset, czasem także z Vivy i MTV. Rapsy nagrywałem oczywiście na VHS-y. Mój ojciec z zawodu jest akustykiem, więc w domu sprzętu nie brakowało. Mając 7-8 lat już grałem na klawiszach i mimo że często chorowałem, to rodzice nie byli w stanie mnie od nich odciągnąć. W podobnym okresie mój kuzyn, który był zajawkowiczem hip-hopu, pokazał mi albumy Liroya, Kalibra 44, Wzgórza Ya-Pa 3, a nawet Karramby. (śmiech) Pamiętam, że po kryjomu duplikowałem te nagrania na walkmana i z czasem rapowałem wszystkie teksty równo z nagraniem. Lata mijały i w 2001 roku namówiłem dwóch ziomków, żeby coś razem nagrać. Wyszedł z tego skład KDM, ale oni dość szybko się wykruszyli. Ja nadal robiłem swoje pod kradzione bity, które miałem od producenta z osiedla – DNA. W zasadzie to go wtedy nie znałem, ale kolega był tak dobry, że pożyczał ludziom płyty, które krążyły po osiedlu i często do niego nie wracały. W połowie 2003 roku spróbowałem zrobić własne bity na magicznym Fruity Loop’ie i… pykło (Śmiech). Na wyciętą pętlę nakładałem bębny, później zacząłem ciąć te pętle w skrawki i układać w melodie. Trzy lata później dałem sobie spokój z rapowaniem, ale zajawka na tworzenie bitów została do dziś. Od najmłodszych lat, największy wpływ na moją twórczość mieli DJ 600V i Liroy. Mają u mnie dożywotni szacunek, kim by dziś nie byli.
Twój ojciec na początku jakkolwiek ci pomagał?
Postawił mnie przed klawiszem i patrzył, co będę robił. Nauczył mnie obsługi gramofonu i magnetofonu, więc właściwie cały czas coś podłapywałem. Nim zabrałem się za tworzenie własnych produkcji, słuchałem sporo muzyki i polowałem na każde możliwe nagrania. Rodzice zawsze byli przeciwko temu, bym nagrywał czy nawet słuchał rapu. Twierdzili, że rap nie będzie dla mnie dobry i w sumie był to dla nich problem. Kiedy słyszeli jakikolwiek szczery i bezpośredni rap, to wariowali. (śmiech) Z perspektywy czasu jednak uważam, że dobrze być ciężkim i upartym, bo gdyby nie to, pewnie byłbym dziś posłusznym lamusem gdzieś z dala od hip-hopu.
Produkujesz od 2003 roku, ale swój debiutancki krążek pokazałeś światu dopiero w 2018 roku. Co robiłeś w międzyczasie?
Gdy mieszkałem z rodzicami, to cały czas dłubałem przy muzyce, praktycznie codziennie. Z ojcem w Przemyślu nagłaśnialiśmy każdą hiphopową imprezę, więc dużo się uczyłem i przy okazji wyrabiałem pierwsze kontakty – mogłem wszędzie wejść i na luzie z każdym pogadać. Często robiliśmy ze znajomymi wypady do parków i innych miejscówek, gdzie freestyle’owaliśmy. Wszyscy polegali na mnie, bo jako jedyny miałem boombox na wynos i bity. (śmiech) Z czasem coraz trudniej było stawać przed wyborem czy kupić nowe baterie… czy więcej alkoholu. Dużo się wtedy też działo w moim życiu prywatnym, więc w 2006 roku musiałem wyjechać z kraju przez problemy z prawem. Nie mieszkałem już u rodziców, więc musiałem poszukać roboty, by się utrzymać, a za pierwszy hajs na czysto kupiłem Akai MPC 2000XL, do tego gramofon Technicsa, a później zacząłem kupować winyle. W Wielkiej Brytanii nie było klimatu, nie znałem nikogo nawet w części przesiąkniętego rapem, tak jak ja, więc większość czasu spędzałem w tyrce, na treningach i klepiąc bity na kwadracie. Mogłem robić cokolwiek, ale zawsze, kiedy mam wolną chwilę albo krzywe kminy na bani, to wbijam się w robienie muzyki, która sprawia, że jestem od razu wykurowany.
Myślisz, że twój muzyczny świat wyglądałby inaczej, gdybyś został w Przemyślu?
Zdecydowanie. Chociażby ze względu na to, że nie byłbym na wolności. Wyjazd mnie uratował, ale izolując się, wszystko, co związane z muzyką, mogło we mnie umrzeć. Tak się jednak nie stało i naprawdę czuję, że muzyka to nierozerwalna część mnie.
Jak długo zbierałeś i selekcjonowałeś podkłady, które finalnie znalazły się na twoim debiutanckim krążku „Tha Soul Snatcha”?
Zacząłem go tworzyć w 2016 roku. Praca nad nim trwała jakieś półtora roku. Wyjątek stanowi jeden bit, który pochodzi z 2004 roku – zrobiłem go jednak na nowo na SP1200 z sentymentu i też po to, by całość była spójna. Okładkę miałem naszkicowana w 2007 roku, bo już wtedy myślałem o zrobieniu albumu, ale wyszło tak, że dalej robiłem bity tylko do szuflady. Śledziłem poczynania wielu wytwórni, bo zawsze lubiłem słuchać instrumentalnej muzyki. Wszystko to, co przesłuchałem, w jakimś stopniu mnie ukształtowało. Natrafiłem kiedyś na soundcloudzie na produkcje Demotapez, który niedługo później przeprowadził się do mnie i to właściwie on, zbudował we mnie przekonanie, że to, co robię, musi w końcu gdzieś wypłynąć. Zorganizował mi miejsce na drugiej kompilacji wytwórni Jindujun. W efekcie wypuściłem swój pierwszy bit na legalu. Z kolei Postpartum Records to pierwszy label, do którego sam się odezwałem, czy może nie mają dla mnie jakiegoś miejsca na ich kolejnej kompilacji. Posłuchali moich podkładów i odmówili mi udziału na kompilacji, bo… chcieli mi wydać cały album! Poczułem wtedy, że nie mogę tego spierdolić, bo zawsze chciałem mieć swój winyl. Odbiór krążka był pozytywny wśród wszystkich producentów, z którymi utrzymuje szczery kontakt i których szanuje. Jestem bardzo słaby w promowaniu swojej muzyki, bo nie przepadam za social mediami, a to podobno dziś podstawa w jej promowaniu. Nie prowadzę statystyk i nie śledzę słupków, ale ponoć najwięcej winyli poszło do Indonezji, Niemiec, Polski, Wielkiej Brytanii i do Stanów Zjednoczonych. Z zewnątrz swojego szalonego świata hip-hopu słyszałem nawet, że robię grobową muzykę, więc zdecydowanie nie kieruję jej do każdego.
Na twojej pierwszej oficjalnej płycie pojawia się m.in. DJ 600 V – jak przebiegła wasza współpraca?
Z DJ-em 600V mam dobry kontakt, więc ta współpraca musiała w końcu nastąpić. To zajebiście motywujące uczucie, kiedy twój wzór jara się tym, co robisz. Zawdzięczam mu charakterystykę mocnych bębnów i brudnych sampli . Współpraca przebiegła gładziutko – w sumie nie tylko z nim, ale i z innymi gośćmi na albumie. Do wspólnego nagrania zawsze podchodzę pro, więc wcześniej przygotowuje sample pod skrecze czy dodatkową produkcję. Volt chciał mieć wolną rękę w kwestii sampli, dzięki temu wyszła fajna mieszanka pomysłów. Nie wyobrażam sobie współpracy, gdzie w twoim numerze ma pojawić się ikona sceny, a ty nie masz wizji, mówiąc mu: „Nie wiem, zrób coś, byle byłoby dobrze”. Tutaj obaj mieliśmy konkretne cele.
Jak określiłbyś różnice pomiędzy „Tha Soul Snatcha”, a „Survival Skillz” – i czego są one wynikiem?
Podstawowa różnica jest taka, że „Tha Soul Snatcha” wyprodukowałem w całości sam, a „Survival Skillz” w… większości. Stworzyłem go do spółki z pochodzącym z Rosji Eto Paranoia, a to gość, którego produkcjami się jaram. Napisał do mnie pod koniec 2018 roku. Sam chciałem kiedyś do niego napisać, ale byłem pewien, że mnie po prostu oleje. Zaproponował mi współpracę. Mieliśmy zrobić jeden bit, ale wyszło tak, że po tygodniu mieliśmy już cztery. Uznał, że musimy wspólnie zrobić cały album. Rzuciłem temat w wytwórni Postpartum i w ciemno poszli na to, by go wydać. Skończyliśmy go w kwietniu ubiegłego roku, a do sprzedaży trafi już 6 marca. To mocny materiał, wyprodukowany na oldschoolowym sprzęcie jak Akai MPC 60 czy E-Mu SP1200. Dopiero od niedawna współpracuję z ludźmi, więc nie ukrywam, że mam z nią pewien problem. Nabieram manier. Jeśli ktoś chce zrobić ze mną podkład, to lepiej niech go zacznie i wyślę mi to, co zrobił. Bo jeśli zacznę robić go ja, to… na pewno skończę. (śmiech) Trochę jak z kobietą, gdy już rozłoży nogi to odpuszczasz dopiero po wszystkim. (śmiech) Ostatnio staram się pracować w ten sposób, że robię główny sampel i – walcząc ze sobą – wysyłam do drugiego producenta. On daje mi np. bębny i odsyła, bym coś dograł. Jednak zawsze kończy się to tak samo… zakończonym numerem. To się sprawdza, bo jeszcze nigdy nie miałem sytuacji, w której druga osoba chciałaby coś zmieniać.
Zabrzmiało trochę, jakby męczyła cię współpraca z innymi i najchętniej wszystko robiłbyś sam. Mam rację?
Nie, nie. Po prostu staram się wykazać, jak najlepiej i przez to często zabieram większość prac. Robienie muzyki mnie nie męczy – nawet, gdy z kimś współpracuję. To moje podwórko. Mam raczej wyrzuty sumienia, że tak mało zostawiam innym. (śmiech) Cieszy mnie to, że ludzie chcą ze mną pracować. Z pozytywnych relacji zawsze wychodzą dobre efekty. Do tej pory nikt do mnie nie miał żadnych pretensji, a nawet jeśli… to jest to dobry pretekst, by zrobić wspólnie coś jeszcze – na ich warunkach. Podejmuję prace tylko z tymi, którzy według mnie również klepią zajebiste bity. Lubię każde wyzwania i trudne sytuacje.
A kiedy patrzysz na polską scenę robienia bitów to, co widzisz?
Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie, bo nie chcę oceniać niczyich działań. Nie będę mówił, co jest chujowe, bo: raz, że ten – nazwijmy go – nowy hip-hop nie jest dla mnie kompletnie hip-hopem, a dwa: nowi producenci na bank mają wyjebane na to, co ja o nich myślę. Jeśli miałbym kogoś pochwalić to na pewno: Magierę, Plasha, Matisa, Innotioca, Eproma, Siwersa czy Oera. Polska scena zawsze miała styl, ale dziś jest po prostu nadmiar komercyjnego syfu i do rzeczy – w moim mniemaniu – wartościowych jest ciężej dotrzeć.
Myślałeś, by podjąć współprace z raperami czy idziesz tylko drogą instrumentalnych projektów?
Oczywiście, że o tym myślałem. Nie zamykam się tylko na tworzenie muzyki instrumentalnej. W tej kulturze wszystko ma swoje miejsce, ja też swoje znajdę. Moim marzeniem jest zrobić projekt na wzór „Świeżego materiału” Waca. Tylko widzisz, wygląda to tak, że szacunek szacunkiem, ale trzeba też mieć pod ręką trochę wolnego hajsu, by wszystkich tych raperów opłacić. Każdy ma swoje wydatki, więc nikt nie będzie pracował za darmo. Bez wątpienia najbardziej chciałbym współpracować z Erosem, bo jego teksty najbardziej do mnie trafiają. Jeśli miałbym nagrywać z raperem ze Stanów Zjednoczonych, to byłby to Sticky Fingaz.