Ice (OSC): Otwieram swój plecak i widzę, że mam w nim… pistolet. (WYWIAD)

„Gdy zaczynasz być w wieku kolejarzy, a twoja gęba coraz bardziej przypomina zmęczonego życiem dziada, bardzo często, gdy jest przypał, to psiarnia cię nie zatrzymuje na ulicy, bo zazwyczaj rozgląda się za małolatami w kurtkach North Face’a. Podsumowując, malowanie w wieku średnim jest łatwiejsze, niż ci się wydaje – mówi mi Ice z ekipy OSC, który na scenie pociągowej aktywny jest już od głębokich najntisów. Z trójmiejskim malarzem rozmawiam między innymi o: początkach gdańskiej sceny, granicy przyzwoitości, którą hip-hop już dawno przekroczył, niezapowiadającym się dobrze spotkaniu z zawodnikami rugby czy… złotym pociągu odnalezionym w Wałbrzychu. 

Kiedy patrzymy na to, jak wyglądała trójmiejska scena malowania kolejek w latach 90., to na pierwszy plan wysuwa nam się oczywiście grupa EWC. Jednak nie tylko oni wówczas byli aktywni. Jak z twojej perspektywy wyglądały te pionierskie czasy na wybrzeżu?

Trudno to było w ogóle nazwać „sceną malowania kolejek”. Mniej więcej w połowie lat 90. (wtedy wszystko w Gdańsku wystartowało), to było po prostu paru chłopaków z różnych części miasta, którzy od czasu do czasu chodzili pomalować pociąg. Skala tego była taka, że Tuse miał zrobionych 5 paneli, a np. ja miałem zrobione 2 i dlatego to on wydawał się nam wtedy liderem. Graffiti dopiero raczkowało w Gdańsku, zajmowali się tym bardzo różni ludzie, czasem wręcz przypadkowi, dużo było w tym eksperymentowania, próbowania czegoś dla beki i nie stała za tym żadna wielka filozofia, jak bunt przeciw systemowi czy inne takie pierdoły. Byliśmy zbiorowiskiem cudaków, każdy z innej parafii i po prostu szukaliśmy przygód. Malowanie pociągów było wtedy łatwe, tylko że my wtedy nie wiedzieliśmy o tym, że to, co robimy jest łatwe. Nie mieliśmy porównania do innych miast w Europie, więc wydawało nam się, że jeśli musimy iść na zajezdnię w nocy, siedzieć w krzakach i patrzeć, czy może nie będzie przechodził jakiś pijany grubas z wąsem – to znaczy że bierzemy udział w czymś hardkorowym. Malowanie przez 45 minut w ciszy i spokoju nie było niczym wyjątkowym w tamtych czasach, sęk w tym że mieliśmy wtedy tak chujowe farby, tak chujowe końcówki (czasem brak końcówek) i tak chujowe umiejętności, że potrzebowaliśmy o wiele więcej czasu na malowanie, niż potrzeba dziś. Pamiętam, że raz malowałem 9-literowego wholecara „Iceone Osc”, zajęło mi to 1,5 godziny i nie byłem ostatnim, który kończył tej nocy. Na paru koleżków musieliśmy jeszcze czekać. Z dzisiejszej perspektywy patrzę na to jak na czas zabawy i wygłupów. Dopiero gdzieś pomiędzy rokiem 97 i 98 wykształciło się coś na miarę prawdziwej „sceny”. Z grupami nastawionymi tylko na malowanie kolejek, robiącymi to regularnie i zaczynającymi między sobą konkurować. Niestety spośród tych wszystkich pionierskich osób, które rozkręcały malowanie pociągów w połowie lat 90., do dzisiaj aktywnych pozostaje może trzech. Z drugiej strony, to aż trzech…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W końcu oryginalne podejście do tematu. Większość osób z tamtych lat pytana o pionierskie czasy ubiera raczej różowe okulary i daje się ponieść nostalgii. Jakie plusy, a jakie minusy niosły ze sobą hiphopowe lata 90?

Nie wiem, czy jestem właściwą osobą do wypowiadania się o hip-hopie, bo w sumie to nie jestem hiphopowcem. Byłem nim w latach 90., ale na początku nowego stulecia moje więzi z hip-hopem zaczęły się rozluźniać. Wciąż lubię go słuchać, ale nie uważam, żeby był lepszy od innych gatunków muzycznych. Musisz pamiętać, że graffiti jest zjawiskiem trochę niezależnym od hip-hopu. To znaczy, większość graficiarzy jest hiphopowcami, ale jest bardzo duża grupa wrajterów, która nie ma z tym nic wspólnego. Malują graffiti dlatego, że jarają się graffiti, a nie piosenkami 2Paca. Ale spróbuję odpowiedzieć na twoje pytanie. Podstawową przewagą hip-hopu z lat 90. nad tym dzisiejszym było to, że hip-hop był… hip-hopem. Część tego, co dzisiaj sprzedaje się jako albumy hiphopowe, tak naprawdę wcale hip-hopem nie jest. Większość tych osób, które dziś promuje się jako gwiazdy rapu, w latach 90. byłaby uznana za piosenkarzy pop, albo elektro-disco. Występowaliby na dyskotekach i festiwalach piosenki w Opolu, ale w hiphopowych knajpach nikt by ich nie słuchał. Była wtedy wyraźna granica pomiędzy hip-hopem a innymi gatunkami muzycznymi. Nie romansowało się z disco-polo czy innym badziewiem. Drugą przewagą w tamtych latach było to, że hip-hop nie był wtedy gatunkiem komercyjnym. Stawał się powoli popularny i gdzieś tam na horyzoncie majaczyła wizja tego, że niedługo może uda się coś na tym zarobić, ale ogólnie w latach 90. dokładało się do interesu, choć nikt z tego powodu nie rozpaczał. Nie zrozum mnie źle – nie mam nic przeciwko zarabianiu pieniędzy na tym, co się lubi, ale jest jakaś granica przyzwoitości, która w hip-hopie została już dawno przekroczona. Dziś stał się najbardziej komercyjnym gatunkiem muzycznym na świecie. Zauważ, że typowy polski teledysk hiphopowy zaczyna się od… przerwy reklamowej. Utwór niby się zaczyna, lecą pierwsze bity, a przed oczami widza zaczynają pojawiać się plansze reklamowe z logami różnych firm. Wszystkie te Patriotiki czy Prosto, wytwórnie, portale, sklepy online i inne badziewia, niczym w przerwie reklamowej na Polsacie. Niedługo pojawią się loga proszków do prania albo tabletek na wzdęcia. Potem zaczyna się właściwa piosenka, a raperzy ubrani są od stóp do głów w ciuchy z wielkimi logami sponsorów. Gdyby jednak widz nie był jeszcze pewny, że ogląda jedna wielką reklamę, raperzy co jakiś czas podbiegają do kamery, rozchylają kurtkę i z bliska pokazują palcem na logo na piersi, tak żeby wszyscy mogli wyraźnie przeczytać czyja to reklama. Żeby było ciekawiej, piosenka na ogół jest o tym, że trzeba pierdolić komercję… Widziałeś to w innym gatunku muzycznym? Bo ja nie. Jeszcze inną przewagą w tamtych latach było to, że nie istniał pato rap. Hip-hop robili wtedy ludzie zajarani graffiti, break dancem, beat boxem itp. Dziś część rapu robiona jest przez ludzi, którzy z jakiegoś powodu siedzieli w więzieniu i którzy w piosenkach promują swoje więzienne zasady życia. Odsiadka stała się dziś powodem do dumy i paszportem do nagrywania rapu. To zjawisko, którego wtedy u nas nie było i nikt nie podejrzewał, że nadejdzie. Oczywiście nie będę udawał, że wtedy było pięknie i koloryzował przeszłość. Hip-hop z tamtych lat miał też bardzo wiele słabych stron. Teksty często były naiwne, muza mało profesjonalna, a jeśli chodzi o styl i oryginalność, to dla większości osób ważniejsze było naśladowanie nowojorczyków niż szukanie własnej drogi. Z pewnością jednak mocnych stron było wtedy więcej niż słabych, a hip-hop jako muzyka wypadał wtedy zdecydowanie lepiej niż dziś.

Graffiti podobnie, jak i cały hip-hop przeszło wiele zmian. Ty ich nie rozumiesz, czy nie chcesz zaakceptować?

Nie rozumiem mody na chodzenie w przykrótkich nogawkach, z odsłoniętymi kostkami. Przecież to prosta droga do przeziębienia się! Nie potrafię tego zaakceptować.

Odsuńmy jednak ironię na bok.

Słuchaj, ja jestem gościem w miarę wyluzowanym, z dystansem do świata i z dystansem do graffiti. Wiadomo, że nie wszystkim się jaram i nie każdy trend w graffiti mnie podnieca, ale generalnie raczej nie ma rzeczy w naszym środowisku, których bym nie rozumiał albo nie potrafił się z nimi pogodzić. Na przykład, taki trend jak robienie „coming out-u” i wrzucanie do sieci filmów, na których robi się panele z odsłoniętym ryjem, tak żeby wszyscy dowiedzieli się, jak wyglądasz. Nie mój klimat, raczej dbam o anonimowość i uważam, że w graffiti ważniejsze jest to, jak wyglądają twoje prace, a nie jak wygląda twoja gęba. Ale jeśli komuś zależy na 5 minutach sławy w mediach społecznościowych, a potem na intymnej relacji z dzielnicowym, to jego sprawa. Niech robi, co chce. Przywykłem do ludzkiej głupoty, pogodziłem się z nią.

Ten dystans do graffiti sprawił, że jesteś tej sztuce wierny od tak wielu lat?

Na to, ile lat ktoś wytrzyma w świecie graffiti, wpływa wiele indywidualnych cech człowieka, oraz szereg zdarzeń, które spotkają go w życiu. Nie da się tego sprowadzić do jednego, czy dwóch powodów. Powiem ci szczerze, że zawsze bawi mnie, to gdy ludzie podchodzą do mnie jak do dinozaura. Często słyszę rzeczy w stylu: „Ojej, malujesz pociągi już od 25 lat! To musi być takie trudne, wytrzymać tak długo w tej branży!”. Ludzie myślą, że to wymaga jakiegoś poświęcenia i nie wiadomo, jakiego wysiłku. A prawda jest taka, że jest zupełnie na odwrót. Im dłużej wytrzymasz w tej grze, tym łatwiej jest ci ją prowadzić. Najtrudniejsze są właśnie te początkowe lata. Gdy byłem gówniarzem, to graffiti wymagało ode mnie ciągłego kombinowania. Non stop zderzałem się z jakimiś przeciwnościami, które gdy jest się małolatem, wymagają wysiłku. Musiałem wciskać jakieś kity moim starym, lawirować ze szkołą, ciągle zastanawiać się jak to będzie, gdy mnie złapią, czy wyjebią mnie wtedy z budy? Skąd wezmę hajs na zapłacenie grzywien, skąd wziąć hajs na keny, skąd ukraść keny, skąd wziąć aparat z kliszą. Brak hajsu utrudniał wtedy wiele rzeczy. Jeździło się pociągami na gapę na jakieś wiochy, ganiało w berka z kontrolerami, czasem podrabiało bilety, spało w krzakach, w razie przypału nikt nie chciał wyrzucać farb, bo przecież kosztowały nas tyle zachodu. Człowiek często na przypał wracał z farbami i brudnymi łapami, i to tym samym pociągiem, który przed chwilą pomalował, bo nie widział innego wyjścia. Do tego szczenięca ambicja mówiąca ci, że najdalej za 3 dni musisz być znowu na jardzie, żeby pokazać innym, jaki z ciebie gość… Wyliczać mógłbym w nieskończoność. Wiele osób po 3-4 latach takiej zabawy daje sobie spokój, właśnie dlatego, że męczy ich stres, presja rówieśników i ciągła kombinatorka. Natomiast większość z tych problemów znika, gdy stajesz się starym zgredem. Masz hajs, więc keny nie stanowią problemu. Nawet gdy trzeba je wyjebać po akcji. Masz auto, więc jedziesz, gdzie chcesz i znikasz z mety, kiedy chcesz. Nie spowiadasz się przed nikim, bo zgredy nie muszą się przed nikim spowiadać. Nie musisz nic nikomu udowadniać, to właśnie tobie małolaci próbują coś udowodnić. A co najlepsze, nawet gdy cię złapią, po prostu wyciągasz kartę, płacisz grzywnę i zapominasz o sprawie. Ciekawą rzeczą jest też to, że zgredów na ogół łapią rzadziej niż małolatów. Gdy zaczynasz być w wieku kolejarzy, a twoja gęba coraz bardziej przypomina zmęczonego życiem dziada, bardzo często, gdy jest przypał, to psiarnia cię nie zatrzymuje na ulicy, bo zazwyczaj rozgląda się za małolatami w kurtkach North Face’a. Podsumowując, malowanie w wieku średnim jest łatwiejsze, niż ci się wydaje i prawda jest taka, że najwięcej graficiarzy kończy karierę po 20 roku życia. Ci, którzy docierają do 35 – 40, na ogół trzymają się dalej tej gry.

Kiedy masz hajs, możesz też bez problemu latać po świecie. Pamiętasz swój pierwszy zagraniczny trip?

Dziś do podróżowania hajsu nie potrzeba zbyt wiele – promocje w Ryanairze albo podwózkę w Blabla Carze można trafić za grosze. Ale kiedyś oczywiście było to bardziej skomplikowane. I nie mówie tu tylko o pieniądzach. Samo przekraczanie granic w tamtych czasach nie było łatwe. Nie byliśmy w Unii Europejskiej ani w Schengen i nie było nawet wiadomo czy kiedykolwiek nas przyjmą, bo nasz kraj był gówniany. Do części państw sąsiedzkich, aby wjechać potrzebne były wizy, zaproszenia, vouchery, albo odpowiednia kwota pieniędzy na każdy dzień pobytu, które trzeba było okazać na granicy, nie wspominając już o szczęściu. W trakcie naszej pierwszej podróży do Sztokholmu w 2001 aresztowała mnie i Mioka w porcie Szwedzka Straż Graniczna i deportowała statkiem z powrotem do kraju, tylko dlatego, że wyglądaliśmy „mało wiarygodnie”. W 2000 roku, gdy wracaliśmy z paneli w Kaliningradzie, na Ruskim przejściu granicznym oprócz paszportów i szeregu dokumentów, potrzebne były też dolary, aby „przekonać” celników do wypuszczenia nas z Rosji. Pierwszy zagraniczny wyjazd graficiarski, który zrobiliśmy był w 1999. Razem z zawodnikami takimi jak Obzeda i Fructo (który słynął z malowania owoców na pociągach) pojechaliśmy do Pragi. Poznaliśmy wtedy miejscowych chłopaków, którzy dziś są legendami europejskiego graffiti. Kilka akcji zrobiliśmy z nimi, kilka zrobiliśmy sami, pomalowaliśmy całkiem sporo pociągów i byliśmy zachwyceni. Jednak do tematu Praskiego metra podeszliśmy bardzo naiwnie. Po prostu spytaliśmy miejscowych, czy nas zabiorą na akcje, na co oni uraczyli nas historiami w stylu, że „metro jest niemożliwe do pomalowania i że nikt go od dawna nie maluje w Pradze, a te ich kolorowe panele i wholecary, które dziś widzieliśmy śmigające w trafiku, to czysty zbieg okoliczności, bo to stare prace, których nie wiadomo czemu do dziś nikt nie wyczyścił” i tak dalej i tak dalej. Poczciwe z nas były wtedy chłopaczyny, więc uwierzyliśmy w te brednie i wróciliśmy do domu zajarani tym, co udało nam się zrobić. Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, że daliśmy sobie wcisnąć kit, a miejscowi po prostu nie chcieli zdradzić swych sekretów jakimś żółtodziobom, którzy przyjechali chuj wie skąd. Byłem wtedy trochę rozczarowany, ale dzięki tej lekcji bardzo szybko nauczyłem się, że na takich wyjazdach musisz liczyć przede wszystkim na siebie i swoją ekipę, a na deser trzeba samemu zapracować, bo nikt ci go za darmo nie odda. Jak się okazało w późniejszych latach, była to cenna nauczka, bo przynajmniej w połowie tripów, na jakie pojechaliśmy, byliśmy zdani tylko na siebie, a w niektórych miastach lokalni graficiarze stanowili wręcz zagrożenie dla powodzenia misji. Żeby było jasne, druga połowa tripów, na których byłem, to były wyjazdy, na których poznałem fantastycznych ludzi i niesamowitych lokalnych wariatów, z którymi trzymam sztamę do dziś. Niektórych miejscówek nigdy bym nie zrobił bez pomocy okolicznych dobrych ludzi. Do niektórych miast mogę pojechać dziś bez zapowiedzi i wiem, że ugoszczą mnie jak brata. W większość miejsc jeżdżę jednak przygotowany na solowe występy, nie oczekując zbyt wiele od nieznajomych.

Po wejściu do Unii Europejskiej zacząłeś jeździć więcej? Jak wspominasz tamten okres?

Od tego czasu po dziś dzień jeżdżę w miarę regularnie i to nie tylko w miejsca oblegane przez wrajterów. Chociaż, w sumie dziś już chyba nie ma takiego miasta, w którym nie spotkałbyś w krzakach typów z siatkami farb, czających się na jakiś lokalny parowóz. Jeśli chodzi o świat, to największą słabość mam do Nowej Zelandii, do której wracam regularnie, ilekroć się da, zawsze czując się tam jak u siebie. Na ogół jednak katuję Europę i jej zakamarki, za każdym razem przywożąc z nich kilka przygód. Niektóre z nich są fajne, inne chujowe, najczęściej jednak są to takie, które wydają się pojebane, gdy w nich uczestniczysz, ale po latach wspominasz je z uśmiechem i opowiadasz ziomkom w knajpie, jako ciekawe anegdoty. Np. kiedyś jeden Czech zapytał mnie przed akcją, czy może sobie schować do mojego plecaka siatkę z prywatnymi duperelami. Nie miał za bardzo co z nią zrobić, a potrzebował obu rąk wolnych. To miała być tylko chwila i po malowaniu miał te rzeczy zabrać z powrotem. Zgodziłem się, ale po akcji oczywiście obydwoje o tym zapomnieliśmy. Wypiliśmy po browarze, przybiliśmy piątki i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Po jakimś czasie zatrzymałem się, żeby coś wyjąć, otwieram swój plecak i widzę, że mam w nim… pistolet. Sęk w tym, że nawet nie miałem numeru telefonu do tego gościa, ani nie znałem jego imienia. Po prostu facet się rozpłynął, a ja zostałem sam na sam z jego spluwą. Zapewniam cię, że bujanie się po obcym mieście z gnatem, o którym nie masz zielonego pojęcia, do czego był wcześniej używany, jest dalekie od wymarzonych wakacji. Jakoś jednak przebujałem się przez tę noc, z dala od kłopotów i następnego dnia zostawiłem wszystko w graffiti szopie, prosząc chłopaków za ladą, aby przekazali to swojemu ziomkowi. Mam nadzieje, że to zrobili… Innym razem, w Barcelonie byłem na akcji z Sonarem, który jest znany z tego, że jest w połowie Ninją, a w połowie McGyverem. Mieliśmy robić podziemny spot, a jego pomysł na akcję był dość złożony. Plan na końcu zakładał, że po wszystkim uciekniemy z miejscówki za pomocą lin, drabinek i sprzętu alpinistycznego, kilka pięter w górę (oczywiście bez zabezpieczeń). Od razu powiedziałem, że wypisuję się z tej akcji, bo nigdy w życiu się nie wspinałem i nie mam zamiaru zepsuć im zabawy, spadając 3 piętra głową w dół. Chłopaki jednak popatrzyli na mnie z ukosa, coś tam między sobą poszeptali po hiszpańsku, uśmiechnęli się porozumiewawczo i oznajmili, że w sumie to z tej mety jest jeszcze alternatywna droga ucieczki. Zbyt skomplikowana, żeby wszyscy ze sprzętem dali radę nią wyjść, ale samemu spokojnie dam radę się przecisnąć. Zatem nie mam się niczym przejmować, bo po akcji ucieknę tunelem przez stację. Zgodziłem się i zajarany poszedłem z nimi. Wszystko poszło zgodnie z planem, niestety, gdy skończyliśmy malować i zrobiliśmy zdjęcia, chłopaki poinformowali mnie, że nie ma żadnej innej drogi. Po prostu wcisnęli mi kit, żebym się nie stresował i poszedł mimo wszystko z nimi. I mam się nie mazgaić tylko łapać linę i zapierdalać do góry, bo tak naprawdę mam do wyboru 2 opcje: albo iść z nimi, albo zostać w tunelu i położyć się na torach. Kiedy 20 minut później wisiałem bez zabezpieczeń, 2 piętra nad torami, po których co chwilę przejeżdżało metro i omdlałymi rękami próbowałem nie puścić się liny, przypomniały mi się wszystkie modlitwy, do wszystkich bogów, o jakich w życiu słyszałem. Na zmianę wpadałem w panikę, ataki wściekłości i lament. Obiecywałem Przenajświętszej Panience, że gdy wyjdę z tego żywy, to skończę z tym wszystkim i już nigdy nie zrobię niczego głupiego. Zajęło mi to wieczność, ale w końcu półżywy wyczołgałem się na powierzchnię. Przenajświętsza Panienka dotrzymała wtedy swojej części umowy, ja niestety swojej nie… W graffiti fajne jest jednak to, że pojebane przygody mogą zdarzyć ci się wszędzie. Nie musisz po nie jechać na koniec świata. Czasem nawet na zapadłej polskiej wsi, na której wydaje ci się, że jedyne co cię może zaskoczyć to kury na drodze, dzieją się historie opowiadane potem przez lata.

Mówisz, że pojebane akcje mogą się przytrafić nawet na polskiej wsi. Słucham zatem historii z naszego kraju, jakie zapadły ci w głowie.

Parę lat temu pojechaliśmy z chłopakami z USH na pewne zadupie pod Gdańskiem. Była to jedna ze zwykłych stacji, na której pociągi z reguły zatrzymują się na kilka sekund i odjeżdżają, jednak tego dnia była jakaś awaria, albo remont i wyjątkowo SKM-ki kończyły na niej bieg. Okolica wyglądała spokojnie – zero policji, zero ochrony, generalnie ani jednej żywej duszy. Tylko my, dwóch kolejarzy i 15 minut do odjazdu. Co prawda mogliśmy malować tylko z peronu, bo druga strona pociągu była zbyt widoczna, ale zasadniczo nie stanowiło to większego problemu. Podeszliśmy do kolejki, wyciągnęliśmy sprzęt i właśnie w momencie, w którym mieliśmy zaczynać, usłyszeliśmy jakieś krzyki. Po chwili krzyki zmieniły się we wrzaski, wrzaski zamieniły się w huragan i nagle, w ciągu kilku sekund na nasz peron wtoczyła się dwudziestoosobowa drużyna rugbistów. Poważnie! To była jedna z trójmiejskich drużyn rugby, która właśnie wracała z wygranego meczu i jako środek transportu wybrała SKM. Jednym zdaniem – zgraja wielkich drabów, w barbarzyńskich nastrojach, świętujących swoje zwycięstwo w najbardziej pojebane sposoby. Jeśli widziałeś kiedyś świętujących kiboli piłkarskich, zapewniam cię, że świętująca drużyna rugby to zupełnie wyższy poziom armagedonu. Schowaliśmy farby i wycofaliśmy się grzecznie, udając zwykłych pasażerów czekających na pociąg. Nie było już mowy o malowaniu przy tych kolesiach, samo przebywanie z nimi na jednym peronie nie wydawało się zbyt bezpieczne. Goście byli w nastrojach raczej bojowych, gotowi rozpierdolić, co tylko nawinie się im w ręce. Darli mordy, chlali browary, kopali wszystko wokół – generalnie sterroryzowali całą stację. A że byliśmy jedynymi ludźmi na peronie, cóż… szybko zaczęli interesować się nami, spoglądać w naszym kierunku, pokazując palcami i szepcząc do siebie z uśmieszkami, niewróżącymi niczego dobrego. Staliśmy z udawanym spokojem, licząc na to, że im przejdzie, ale gdy zaczęli iść w naszym kierunku, zrozumieliśmy, że mamy przejebane. Gdy podeszli do nas, byliśmy już przygotowani na kompleksowe obicie naszych ryjów. Jednak w zamian tego usłyszeliśmy: – „To, co chłopaki? Malujecie ją, czy nie?” „Co kurwa?” – pomyśleliśmy wszyscy w tym samym momencie, ale jeden z nich szybko nam wytłumaczył, że parę lat temu sam próbował szczęścia w graffiti, ale po jakimś czasie zmienił zdanie i zajął się Rugby, mimo to kojarzy nasze twarze. Co więcej, on i jego koledzy domyślają się, po co tu przyszliśmy i szczerze mówiąc, nie przeszkadza im to. W sumie to nawet chcieliby popatrzeć, jak to robimy, a jeśli dopiszemy obok obrazka nazwę ich drużyny, obiecują rozjebać ryj każdemu, kto będzie chciał nam przeszkodzić! Uwierz mi, takim dżentelmenom nie wypada odmawiać. Zatem dwudziestu chłopa, wielkich jak szafy, pilnowało naszych pleców, podczas gdy my, nie mogąc w to uwierzyć, malowaliśmy nasze srebrne „OSC – USH”. Na chwilę zapanowała atmosfera piknikowa, a my robiąc swoje, czuliśmy się zajebiście bezpiecznie. Ale gdy tylko napisaliśmy na pociągu nazwę ich klubu – kolesiom odjebało do reszty. Zaczęli rozpierdalać całą stację, rzucać butelkami w pociąg, szczać gdzie popadnie, wyzywać kogo się dało i drzeć się na prawo i lewo tak, że pozostali ludzie w okolicy zaczęli się ewakuować, a dwaj kolejarze z SKM-ki zatrzasnęli się w środku kabiny, nawet nie próbując patrzeć w naszym kierunku. Cała stacja należała do nich. Wreszcie skończyliśmy naszą robotę i pstryknęliśmy fotki, ale nasi nowi koledzy nie chcieli nas tak szybko wypuścić. Musieliśmy zostać z nimi i wziąć udział w dalszym świętowaniu zwycięstwa. Zatem staliśmy tam razem z nimi, słuchając ich piosenek i patrząc, jak rozpierdalają okolicę, tak długo aż znudziło się im terroryzowanie stacji i wsiedli do pociągu, który akurat podjechał do drugiego peronu. Oczywiście nad nim też przejęli kontrolę. Pociągnęli nas za sobą. Kontynuowaliśmy więc podróż z nimi patrząc, jak kolejni kolejarze czmychają z wagonów jak spłoszone zające. Pozwolili nam wysiąść dopiero w okolicach centrum. Żałuję, że nigdy więcej ich nie spotkaliśmy. Tacy sportowcy to prawdziwy skarb.

Prawdziwy skarb to odkryliście, malując… złoty pociąg. I nie było to chyba w Wałbrzychu. Jak wspominasz tamta akcje?

(Śmiech). Tak to była prawdziwa perła. Zrobiliśmy go w tajnej kwaterze Hitlera, zaraz obok bursztynowej komnaty. Jeśli mnie pamięć nie myli, na pomysł akcji wpadł Lout, ale nie musiał ani mnie, ani Siora, ani Rike, zbyt długo przekonywać. Wtedy temat był gorący i wszyscy spodziewali się, że lada dzień ten prawdziwy pociąg zostanie odnaleziony, więc zależało nam na tym, aby zrobić nasz pociąg jak najszybciej i zdążyć przed finałowym odkryciem w Wałbrzychu. Pamiętam, że samo zdobycie farb nie było takie proste. Widzisz, złota farba w sprayu to taki kolor, którego część sklepów na ogół niema, a jeśli już ma to raczej 2-3 puszki. My potrzebowaliśmy ich przynajmniej kilkanaście, bo do końca nie było pewności, czy na miejscówce, którą planowaliśmy robić, będzie stał skład 4 czy 3 wagonowy. Musieliśmy więc być gotowi na wszystko. W końcu udało się sprowadzić te farby z Wrocławia i akcja mogła wystartować. Na miejscu okazało się, że są 2 opcje do wyboru. Jeden pociąg zupełnie pusty stał w kompletnej ciemności za stacją i był łatwym łupem. Sęk w tym, że następnego ranka odjeżdżał gdzieś do Bydgoszczy i nigdy więcej byśmy go nie zobaczyli. Nam zależało na tym, aby Złoty Pociąg w biały dzień wykonał paradę przez środek całego Trójmiasta. Musieliśmy zatem malować skład stojący na dworcu, w świetle, z kolejarzami w środku. Pamiętam, że byliśmy przygotowani na kilka wariantów. Jeśli zaczniemy i kolejarze do nas wybiegną, to malujemy przy nich, chociaż 1 wagon. Jeśli wybiegną w połowie roboty, robimy przy nich 2 i tak dalej. Na szczęście jedynym przerywnikiem była jakaś nieszczęsna kobita, która w nocy wracała do domu na skróty przez tory i na nasz widok uciekła w siną dal. Kolejarze przespali nasze show, które trwało dokładnie 11 minut, po których złoty skład błyszczał cały na bogato. Następnego dnia reakcje ludzi były bezcenne. Niektórzy nie byli do końca pewni czy to w ogóle jest graffiti, czy może jakaś reklama, albo nietypowa akcja promocyjna. U większości osób widziałem jednak uśmiech na twarzy. Nawet na internetowym forum da kolejarzy, znaleźliśmy zdjęcia tego pociągu i wpisy kolejarskie, z których wynikało, że im też się spodobało i mieli z tego bekę.

A jakie wpisy w sieci znalazłeś po waszej akcji na Pendolino?

No tak, akurat wtedy okazało się, że ludzie aż tak bardzo nie znają się na naszych żartach. W mediach lamentowali, że to skandal, że kurwa wstyd i takie tam bzdety. Co ciekawe, to Pendolino, to my z Rike zrobiliśmy w sumie kilka razy, zawsze wrzucając filmy do sieci, ale afera w mediach była tylko za pierwszym razem. Widocznie pierwszy raz boli najbardziej, później ludzie się jakoś przyzwyczajają, aż wreszcie mają to w dupie. Posty oczywiście wyglądały tak samo, jak pod każdym innym artykułem o graffiti. Ludzie wołali o pomstę do nieba, wzywali policję do natychmiastowego złapania nas, ukarania chłostą, wrzuceniem do lochów na 100 lat, a najlepiej to dla przykładu ucięcia nam rąk, ugotowania w oleju i zabicia. Jak na chrześcijański kraj przystało. W jednym poście w mediach regionalnych ktoś podszył się pode mnie i napisał coś w stylu: „To ja Ice, nigdy mnie nie złapiecie, czekam na nowe SKM-ki, żeby je pomalować”. Czy coś takiego. Dziennikarze rozkręcili następnego dnia aferę, że to na pewno ten prawdziwy Ice to napisał i że jestem idiotą, bo mają teraz IP mojego komputera i już to zgłosili na policję, więc moje dni są już policzone. Nie mam pojęcia czy naprawdę to zrobili, ale jeśli tak, to pewnie policja wjechała do domu jakiemuś niewinnemu gimnazjaliście i napędziła mu stracha. I dobrze. Niech się gówniarz nauczy, że internet nie jest anonimowym miejscem.

Jeśli już o intrenecie. Zapytam wprost – jak Instagram wpłynął na scenę pociągowego graffiti?

Tak, ogólnie to dobrze, że jest jakieś miejsce w sieci, gdzie wszystkie panele, które nigdy nie wyjechały w trafik, mogą zaliczyć swój trafik wirtualny. Dzięki temu wiesz więcej, co inni robią w branży. Co więcej, jeśli wiesz, na co zwracać uwagę, to analizując niektóre zdjęcia, możesz czasem rozkminić, gdzie został pomalowany dany pociąg, jak wejść na tę zajezdnię i w jaki sposób lokalni wrajterzy omijają zabezpieczenia. Dzięki temu jedziesz do jakiegoś kraju lepiej przygotowany do akcji, wiedząc więcej na temat lokalnych miejscówek. Minus jest taki, że popularność tego medium wydała na świat nowy rodzaj graficiarza – Wrajtera Instagramowego: aktywnego w sieci, ale nie na jardach. Bombiącego forumy komentarzami, zamiast lejupy panelami. Insta wojownika – znanego na komputerach, zamiast na comuterach. Na szczęście dosyć łatwo takich ludzi rozpoznać, więc w sumie nie przeszkadza mi to, że istnieją. Jeśli pytasz konkretnie o mnie, to nie posiadam konta ani na Instagramie, ani na żadnym innym medium społecznościowym. Nie znajdziesz mnie w sieci tak po prostu. Po pierwsze dlatego, że staram się dbać o anonimowość (choć w sumie nie wiem, czy w dzisiejszym świecie jest ona w ogóle możliwa). Po drugie dlatego, że media społecznościowe to śmietnik, do którego ludzie wrzucają wszystko. Jeśli mam każdego dnia tracić godzinę na oglądanie zdjęć czyiś dzieci, kotów czy tego, co jedli na śniadanie, a potem tłumaczyć się, dlaczego tego nie zalajkowałem, albo nie skomentowałem, to nie chcę w tym uczestniczyć. Wolę tę godzinę poświęcić na coś bardziej wartościowego, na przykład na masturbację. Perełki na insta nie zdarzają się codziennie, a jak już się zdarzą, to na ogół i tak trafiają na mój ekran.

DSC09667 (2)