To nie był łatwy rok dla R&B… podsumowanie 2015

Rok. 12 miesięcy. 365 dni. Zamknąć kilkadziesiąt płyt i jeszcze więcej singli w jeden ranking wydaje się zadaniem nie do zrealizowania. Nieszablonowo zatem, wybrałam po jednej propozycji przypisując je do kilku kategorii, które wymyśliłam sama, a które wydały mi się na tyle ciekawe i konkretne, by w jakiś tam sposób oddać moje odczucia w stosunku do kończącego się okresu rozliczeniowego.To nie był łatwy rok dla R&B, ba! to nie był łatwy rok w muzyce w ogóle. Mam wrażenie, że większość Billboardowych jedynek zdominowały propozycje hip hopowe, zwłaszcza te z zachodniego wybrzeża. Niesamowity powrót Kendricka Lamara, wyczekiwany od dawien dawna krążek Dr. Dre i rozchwytywany (podwójny) sequel od The Game’a. Trudno nie dostrzec także fenomenu Drake’a, który chyba stał się już czymś na miarę muzycznego bóstwa czy powrotu (niestety, wciąż dosłownie i w przenośni) wielkiej Adele. Jak wiele milionów płyt nie sprzedałaby ta wokalistka, szaleństwa na płaczące numery wystosowane do eks chłopaka nie pojmę nigdy. Zresztą, o tym czego słucham, gdy telefon przestaje dzwonić, przeczytacie poniżej. Nie zapominajmy, że 2015 to także rok, w którym nie dostaliśmy płyty od Franka Oceana czy TLC. Ale jak to powiadają – albumy nie zając, nie uciekną. Niech te zapowiedzi sprawią, by 2016 rok był o wiele bardziej intrygujący pod względem muzycznym niż ostatnie miesiące. Nie tylko dlatego, że będę miała wtedy mnóstwo pracy w związku z pisaniem, ale także z tego powodu, że za kilka lat, kiedy wrócicie do piosenek z przeszłości, wrócą do was nie tyle refreny i podwójne rymy, ale przede wszystkim wspomnienia codziennego, prozaicznego życia. Miłej lektury i do usłyszenia w styczniu!

NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE: Ciara Jackie

To był jeden z tych albumów, na który czekałam z niecierpliwością i to nie tylko ze względu na świetny singiel promujący wydawnictwo, „I Bet”, o którym więcej poniżej, ale głównie dlatego, że fanką Ciary jestem od czasów Goodies. Dorastałam wraz z „1,2 Step”, marzyłam jako nastolatka o miłości rodem z „And I”, byłam wściekła na facetów nucąc „Like a Boy” i tańczyłam wielokrotnie do „Get Up”. O ile jeszcze wokalistka nazywana była „księżniczką crunku” wszystko grało; niestety, od czasu premiery Fantasy Ride, a było to już sześć lat temu, Ciara ma problem. Od tego momentu powtarzam, że to jest jedna z nielicznych wokalistek i tancerek, która spokojnie mogłaby objąć tron po Janet Jackson. Wystarczy tylko przywołać już nieco zapomniane „Promise” czy wydane dwa lata temu, „Body Party”. Była dziewczyna Future’a woli jednak błądzić na oślep, co rusz częstując nas kawałkami miałkiego popu, wprawiającymi co prawda w dobry nastrój, ale nienadającymi się wystarczająco, by stać się hitami radiowymi („That’s How I’m Feelin'”, „All Good”) czy jeszcze gorzej, próbując dance’u wyjętego wprost z klubów na ulicy Mazowieckiej w Warszawie („One Woman Army”). Nabrałam się na te sztuczki już dwukrotnie, rozczarowałam się przy Basic Instinct oraz Ciara; nabrałam się także teraz, ale do trzech razy sztuka! Skoro Super C jest niestabilna w swoim muzycznych uczuciach, cóż więcej mogę napisać? Mam nadzieję, że przynajmniej przelewy na koncie się zgadzają.

NAJLEPSZY MIXTAPE: Erykah Badu But You Caint Use My Phone

Królowa neosoulu nigdy nie szczędziła słów, gdy chodziło o krytykę czy pochwałę współczesnej sceny, ale nie sądziłam, że to właśnie przebój Drake’a zainspiruje ją do powrotu na scenę. „Hotline Bling” okazało się idealnym pretekstem do tego, by Erykah podtrzymała tematykę zielonej słuchawki, którą zapoczątkowała już m.in. w „Tyrone” czy „Telephone”. But You Caint Use My Phone bliżej do dwóch ostatnich płyt Badu, New Amerykah Part One (4th World War) oraz New Amerykah Part Two (Return of the Ankh), niż do uznanego już za klasyka gatunku, Baduizmu, ale 11 numerów wystarczyło w zupełności, by zatęsknić tak naprawdę za każdą odsłoną pani w turbanie. Moje konto na last.fm podpowiada, że najczęściej odtwarzałam chłodne i pretensjonalne „Phone Down”, ale nie zapominajmy jaki killer kończy ten mixtape. Kawałek „Hello”, nagrany wspólnie z połówką OutKastu, a także byłą połówką samej wokalistki #ifyouknowwhatimean – Andre 3000, to jeden z najlepszych muzycznych prezentów, jakie mogliśmy otrzymać w 2015 roku.

NAJLEPSZA EPKA:  Kelela Hallucinogen

Wszyscy zachwalali debiutancki mixtape Keleli, Cut 4 Me, wydany dwa lata temu, ale nie mogłam wtedy złapać o co im chodzi. Do czasu. Na pewno w zrozumieniu epki Hallucinogen pomógł singiel „Melba’s Call”, nagrany wspólnie z producentem ukrywającym się pod pseudonimem BOK BOK. Sześć numerów, które znalazło się na wydawnictwie charakteryzuje się przede wszystkim sprytnym połączeniem tego, co w R&B stare i nowe. Głos Keleli nie raz nie dwa można pomylić z syntezatorem, czego dowodem jest przedłużające się w nieskończoność „A Message” czy psychodeliczny tytułowy kawałek. Najjaśniejsze momenty tego krótkiego, aczkolwiek treściwego, wydawnictwa to zbudowane na schemacie szybko-wolno „Rewind” oraz idealne na gre wstępną (!) „Gomenasai”. Podczas, gdy Tinashe poszła w stronę… nie bójmy się tego słowa: komercji, a Rochelle Jordan milczy na temat nowego projektu, Kelela zdecydowanie wygrywa tegoroczne podsumowanie.

NAJLEPSZY ALBUM: Dawn Richard Blackheart

Napisać o Dawn, że „jest dziwna” to za mało; stwierdzić, że jest „dziwakiem” to chyba jednak już o kilka liter za dużo. Była członkini Danity Kane po raz drugi puściła wodze fantazji. Blackheart prezentuje się jako album bardziej mroczny niż poprzednik, ale nie brakuje tutaj odniesień do eurodance’u. Richard z niezwykłą lekkością zanurza swoje taneczne fantazje w mglistych, gęstych od paranoi podkładach, podszytych nawet czasem efektem slow motion. To płyta bardzo osobista, czasem można odnieść nawet wrażenie, że Dawn wchodzi w tematy relacji damsko-męskich aż za bardzo. Jednak muszę wam się do czegoś przyznać – gdyby nie „Swim Free” czy „Titans”, zapewne nie przetrwałabym końca stycznia i początku lutego, a może i nawet całego roku. Podsumowując, nie jest więc to album na tzw. dobre czasy, aczkolwiek na przeżywanie tych gorszych momentów w życiu pasuje jak ulał.

NAJLEPSZY SINGIEL: Ciara „I Bet”

Wspominałam już, że Jackie nie sprostało (zapewne nie tylko) moim oczekiwaniom, ale co innego singiel „I Bet”. Przez kilka miesięcy portale plotkarskie żyły związkiem wokalistki z raperem Future, dłużej jednak podniecały się ich burzliwym rozstaniem. Nie ma się co dziwić, takie wydarzenia napędzają celebrycki światek jak mało które, ale dzięki Bogu, Ciara postanowiła skomentować sytuację tak jak potrafi to najlepiej – muzyką. Niemalże akustyczny podkład „I Bet” pozwala skupić się na tym, co Cici ma nam do przekazania w tekście, a treści jest sporo. Dowiadujemy się m.in. o tym, że poszło o drugą kobietę, której tyłek przypomina rozmiarami cztery litery Nicki Minaj. Ciara nie szczędzi także drobnych punchline’ów, jak ten z Fashion Weekiem w Paryżu, na którym pojawiła się z ówczesnym partnerem. Ale pomiędzy złośliwymi komentarzami, Cici jawi się jako kobieta, której ktoś złamał serce i najwyraźniej jeszcze się z tym nie pogodziła. Jest jednak silna i z szacunku do samej siebie wie, że musi to przerwać jak najszybciej. To jest najszczerszy numer w całej dyskografii Ciary. Z czystym sumieniem mogę go porównać do „If I Were A Boy” Beyoncé czy „Rehab” Rihanny. I teraz wracamy do nieszczęsnego Jackie…

NAJLEPSZY TELEDYSK: Rihanna feat. Paul McCartney & Kanye West „FourFiveSeconds”

Rihanna, jak na prawdziwą gwiazdę popu przystało, zaskakuje na dwa sposoby: tym, że nie ma na sobie ubrań i tym, że je jednak od czasu do czasu zakłada. Dżinsową stylizację do „FourFiveSeconds” zaproponował podobno sam Kanye West. I chwała mu za to, że w niebieską tkaninę ubrał właśnie Riri, a nie swoją obecną żonę Kim Kardashian. Dodatkowo dramaturgię tego niezwykle prostego obrazka podkreśla czarno-biały efekt oraz niezrównoważone ruchy artystów. Ten nieskomplikowany zabieg wyraża więcej niż przepełnione kryminałem, agresywne „Bitch Better Have My Money”. Rihanna, czekam na Anti i koncert w Warszawie, jak na nową parą Jordanów! Nie spierd… tego!

NAJWIĘKSZE ODKRYCIE: Dej Loaf

Nie wiem o czym myślałam podczas sprawdzania jednego z singli The Game’a, „Ryda”, chwilę po premierze kawałka, ale na pewno było to coś absorbującego skoro nie dostrzegłam geniuszu Dej Loaf. Na szczęście w moje ręce, a właściwie na mój profil Spotify, trafiła epka …And See That’s the Thing, która pozwoliła mi naprawić błędy przeszłości. Dej Loaf to mój brakujący element układanki zatytułowanej „kobiecy rap”. Gdy Angel Haze i Azealia Banks jak rozpieszczone dziewczynki buntują się przeciwko systemowi, Lil’ Kim wychowuje dziecko, a Remy Ma wciąż przyswaja rzeczywistość po ośmiu latach spędzonych za kratkami, artystka z Detroit dobitnie pokazuje, że w całym tym przemyśle muzycznym liczy się przede wszystkim pewność siebie i luz. Wysokie ego to synonim kawałków takich jak „Desire”, „Been On My Grind” czy „Back Up”. I słusznie. Ta pani ma w nosie wszystko i wszystkich, dzięki czemu jej piosenki przepełnione są arogancją czy ogólnie pojętym hasłem „nie obchodzi mnie to”. Debiutantka robi swoje, czyli rapuje i śpiewa od niechcenia, i paradoksalnie ta metoda okazała się strzałem w dziesiątkę. Rok 2016 może być więc rokiem Dej Loaf!

Autor tekstu: Eye Ma (Soulbowl)

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz