fot. Ari Marcopoulos
Przemysł muzyczny to nie tylko platynowe płyty na ścianach studiów nagraniowych, gdzie godzina pracy kosztuje kilkaset dolarów, ale też nieudane projekty, samotność i fałsz. To nie tylko artyści z milionami obserwujących na Instagramie, lecz także ludzie stojący za ich plecami – którzy po cichu, bez zbędnego szumu, pracują na sukces tych znajdujących się na świeczniku. Mam na myśli inżynierów dźwięku, menedżerów, grafików czy… panów od nagłośnienia koncertów. I właśnie dzisiejszy tekst chcę poświęcić jednej z osób stojącej w cieniu, poza sceną, ale bez niego ta scena wyglądałaby zupełnie inaczej.
Kosi z JWP powiedział w jednym z wywiadów: „Fascynowało mnie też to, że Beastie Boys działali bardzo szeroko, na wielu frontach. Nie tylko pod względem muzycznym – kręcili też filmy, byli aktywni społecznie. Zanim w ogóle zaczęli robić hip-hop, byli punkowym składem z nowojorskiej sceny alternatywnej. Stoi za nimi niesamowita historia”. I coś w tym jest. Za Beastie Boys stoi naprawdę ciekawa opowieść, a jednym z jej mniej znanych bohaterów jest ich road menedżer Sean „Kapitan” Carasov.
W życiu Beastie Boys pojawił się w czasach, gdy jeszcze nic nie zapowiadało, że zostaną światowymi gwiazdami hip-hopu. Byli grupą dzieciaków z nowojorskiej sceny hardcore’owej, którzy – jak to dzieciaki – lubili jarać zioło, pić piwo i robić muzykę. Taki klasyk. „To był prawdziwy wariat – mówił w jednym z wywiadów Ad Rock – lojalny przyjaciel, mądry i zabawny, ale raczej nie typ gościa, któremu zwierzasz się z problemów. Zdecydowanie zostawił za sobą w Londynie jakiś ciężki bagaż”. Sean został ich tour menedżerem, bo był jedyną osobą z ich kręgu znajomych, która miała doświadczenie w tej materii. Zanim zamieszkał w Nowym Jorku, pracował w Londynie z zespołem The Clash – zaczynał od sprzedawania ich koszulek, a z czasem się wybił do innych, odpowiedzialniejszych zadań. Mike D przyznał kiedyś, że Kapitan traktował swoją pracę niezwykle poważnie – nawet poważniej niż oni sami. To on zawoził ich do stacji radiowych, na koncerty i planów teledysków, regulował rachunki za hotele, ogarniał transport i dbał o to, by nikt w pokoncertowym szaleństwie nie narobił głupot albo… nie wpadł pod samochód. Po trasie relacje zespołu i Kapitana się rozluźniły. Z czasem dostał pracę za biurkiem w wytwórni i ich kontakt całkowicie zniknął.
W Jive Records pracował w dziale A&R, zajmując się m.in. poszukiwaniem nowych artystów i produkcją demo. To właśnie on odkrył A Tribe Called Quest – przedstawił ich w wytwórni i ostatecznie doprowadził do podpisania kontraktu. Sean wspominał, że podczas pracy w Jive często puszczał w biurze demo drugiego albumu Beastie Boys, a Q-Tip był jednym z tych, którym się podobało. Jeśli chodzi o debiutancki album A Tribe Called Quest, jego rola nie ograniczała się tylko do podpisania kontraktu, bo pracował też przy przygotowaniu pierwszego krążka: oceniał, które utwory i pomysły z demo mają największy potencjał artystyczny i komercyjny, koordynował terminy nagrań oraz dostępność studia, a także uczył młodych artystów, jak funkcjonować w przemyśle muzycznym. Po odejściu z Jive pozostał aktywny w branży – zajmował się m.in. kompilacją ścieżki dźwiękowej do filmu Menace II Society, pisał artykuły do magazynów muzycznych oraz pracował przy filmach, na przykład przy American Pimp, Prison Song.
Przez te wszystkie lata pracy w branży muzycznej i filmowej dorobił się domu w pięknej Południowej Kalifornii, ale okazało się jednak, że osiągnięty sukces nie przyniosły mu szczęścia i spokoju, bo ostatecznie przegrał wewnętrzną walkę, którą toczył od dawna. Popełnił samobójstwo w wieku 48 lat.