
Raper, biznesmen, aktor i ikona popkultury przyjedzie do Polski i zagra w Warszawie. Koncert 50 Centa odbędzie się 10 sierpnia. Bilety można kupić (i w sumie odsprzedać też) na AleBilet.
„Totalnie nie obchodzi mnie, że jakiś 50 Cent przyjedzie do Polski i zagra tu koncert” – taki radykalny pogląd wyraziłbym pewnie jakieś 10 lat temu. Wstyd się przyznać, ale jeszcze wtedy wciąż było we mnie dużo z hiphopowego radykała, który odrzucał wszystko, co związane z mainstreamem i establishmentem. Uważałem, że twórcom typu 50 Cent chodzi tylko o pieniądze, a nie o muzykę. Uważałem, że takie granie jest zepsute, fałszywe i skorumpowane, a mnie interesował ten mityczny przekaz i „prawdziwy hip-hop”. Tylko najntisowy rap – najlepiej z Nowego Jorku – i nic poza tym. Wiem, że było to idealistyczne i mocno naiwne, ale… tak było – na szczęście już się z tego wyleczyłem. Dziś mam luz i totalnie nie mam problemu z najpopularniejszymi raperami ze Stanów Zjednoczonych. Wracam do pierwszych płyt 50 Centa, odpalam sobie rzeczy z Cash Money, No Limits i te wszystkie nagrania z Atlanty. Lil Wayne? Pimp C? Juvenile? Proszę bardzo, często gadają do mnie ze Spotify.
Na jego muzykę po raz pierwszy trafiłem w jakimś 2005, kiedy teledyski oglądało się głównie w telewizji, a nie na YouTubie. „Candy Shop” i „In Da Club” to dwa klipy, które prawie cały czas emitowała Viva z Polski. Więc nawet jeśli nie chciałem ich w swoim życiu, to i tak towarzyszyły mi gdzieś w tle. Nie dało się ich nie usłyszeć. Dwa gigantyczne hity, które dziś mają łącznie ponad trzy miliardy odtworzeń. Nie dołożyłem do tego sukcesu zbyt wiele, ale przyznaję, że klip do „In Da Club” zdarzało mi się dobrze prześledzić i wyłapać w nim Xzibita (to akurat nie wymagało specjalnego wysiłku). „Co ten gość robi w klipie tego lamusa?” – zachodziłem w głowę po tym, gdy zobaczyłem go na ekranie. No bo co innego mógł mieć wtedy w głowie nieokrzesany ortodoks zasłuchany w Boogie Down Productions czy Beatnuts? Niewiele. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kilka lat później wciągnie mnie dramat biograficzny „Get Rich or Die Tryin”, który opowiada o życiu Curtisa Jacksona.
Kilka dni temu przypomniało mi się, że przed laty miało dojść w naszym kraju do dość egzotycznego wydarzenia. Ktoś wykazał się niebywałą odwagą albo raczej brakiem wyobraźni. No bo jak inaczej ubrać w słowa fakt, że komuś przyszła do głowy, by zaprosić 50 Centa do… Gorzowa Wielkopolskiego? – Przecież to miasto, które nigdy specjalnie nie kojarzyło się z organizacją dużych koncertów, kulturą ani nawet hip-hopem. Do koncertu miało dojść w 2008 roku. Organizatorzy założyli, że są w stanie sprzedać 20 tysięcy biletów, a w ten dzień do miasta zjadą się nie tylko ludzie z naszego kraju, ale i Niemiec, Słowacji czy Czech. To miała być dobra promocja miasta, ale niestety niewiele z tego wyszło, bo biletów sprzedano tylko ponad 3 tysiące. Ile sprzedano wejściówek na ten sierpniowy, stadionowy koncert? Nie wiem, ale nie podejrzewam organizatorów o to, że nie potrafią obsługiwać kalkulatora.