Kris Kolanus: Miałem już dość noszenia krzyża

fot. dziondzior

Kris Kolanus – pochodzący z Częstochowy raper i właściciel labelu Mad-Hop Records – ledwo co wydał w kwietniu swój krążek, a już zapowiada kolejny. To dobry pretekst, by sobie pogadać o tym, co było i o tym, co będzie.

Co skłoniło cię do nagrania kawałka „Alko”?

Alkohol niestety towarzyszył mi przez całe życie. Pierwszy raz go spróbowałem, kiedy miałem chyba 10 lat. W wieku nastoletnim obracałem się w takim towarzystwie, w którym jeśli nie piłeś, to byłeś leszczem. Nie pomagał fakt, że mój ojciec był uzależniony. Moja komunia, ślub, urodziny, święta – ojciec zawsze był podczas tych uroczystości pijany. Pamiętam, że pił nawet na basenie z ratownikami. Podczas mojego pierwszego występu scenicznego (już jako raper) odczuwałem sporą tremę… a raczej presję związaną z organizacją eventu. Chciałem, by tego dnia był ze mną brat. No i przyjechał. Niestety mój ojciec się nie popisał i zabrał go z samego rana na browar. Moja trema przerodziła się w paraliżujący stres.

Dlaczego?

Widziałem, że do koncertu zostało jeszcze kilka godzin, a mój brat jest pod wpływem alkoholu. Pogadałem z nim o tej sytuacji, a on pojechał sobie po prostu do domu. Wkurwiłem się na ojca, że sprowadzał własnego syna na złą drogę. Niech sobie robi, co chce – pomyślałem – ale ta sytuacja miała też przecież wpływ na mnie! Miałem już dość noszenia krzyża i musiałem to z siebie w jakiś sposób wyrzucić, wykrzyczeć.

A sam koncert jak wyszedł?

Znakomicie. W międzyczasie udało mi się zapomnieć o samej sytuacji i po prostu robiłem swoje. Byłem z odpowiednimi osobami. Dzięki nim nie musiał poprawiać swojego humoru alkoholem. Wiesz, nie jest tajemnicą, że od wielu lat trenuję skoki do wody. Mówię o tym, bo trenerzy też nie kryli się z alkoholem. Powiem więcej – krajowy związek wydał więcej pieniędzy na wódkę niż na moje szkolenie. To przykre. Nie będę się tu wybielał, bo też nie byłem święty – często z zawodnikami piliśmy przed zawodami, co było mega głupie. Myślę, że dopiero potem zrozumiałem, że picie alkoholu nie idzie w parze ze sportem. Teraz moda się trochę zmieniła, bo może młodzież już tak dużo nie pije, ale wybiera za to inne używki. Słyszałem plotki, że jeden zawodnik wciągnął mefedron i złamał nos koledze. Niby został zawieszony przez PZP, ale odbiło się to bez większego echa, bo jego ojciec ma wysoką pozycję w zarządzie. Pamiętam taki czas, kiedy byłem sam w Niemczech i zwyczajnie brakowało mi ludzi, dlatego kupowałem kilka piw lub wino, siadałem do komputera i dzwoniłem do kolegów. Tak mijały mi weekendy. Ten tryb życia doprowadził do tego, że rozstałem się z partnerką, a następnie wpadłem w depresję. Od tamtego czasu w ogóle nie dotykam alko.

Podczas pisania kawałka zadrżała ci nerwowo ręka? Miałeś poczucie, że mówisz zbyt wiele?

Nie. To nie był skomplikowany proces. Pół żartem, pół serio powiem ci, że to prosty wierszyk dziecka alkoholika. Wracałem do domu i akurat Goher (współpracował na przykład z Asthmą i Szczylem) wysłał mi paczkę z bitami i już w podróży zacząłem coś sobie pisać. Tekst dokończyłem w domu, w moim studiu.

Zawsze nagrywasz u siebie?

Nie jestem ostatnio za często w Polsce, więc też nie mam wyboru miejsca pracy. Zdarzało mi się kiedyś nagrywać u Sensiego, DJ-a Decksa czy u Pete’a w Szczecinie. Tylko, że to było w czasach, kiedy nie sądziłem jeszcze, że nagram całą płytę. Traktowałem to hobbystycznie – rapowałem np. z dziećmi. Bawiłem się tym. Dopiero w pewnym momencie zrozumiałem, że jeśli chcę iść do przodu, to muszę stworzyć sobie domowe studio. Skontaktowałem się z Matisem, który pomógł mi w doborze odpowiedniego sprzętu i… tak działam w tym małym, wyciszonym pokoju.

Czego nauczyłeś się, przebywając w tych studiach?

U Sensiego byłem w czasach, gdy ukazywał się film „Szarańcza”. Wtedy piłem jeszcze alkohol. Moja wizyta skończyła się tak, że… nic nie nagraliśmy (śmiech). Zrobiliśmy za to flaszkę i wypaliliśmy jointy. Taka to była wizyta. Na drugi dzień przyszedłem do studia skacowany, więc można powiedzieć, że nauczyłem się, że nie należy przychodzić na nagrywki z łychą (śmiech). W Szcecinie panowała już inna atmosfera, bo pojechałem tam z dziećmi – chciałem, by zobaczyły, jak pracuje się za mikrofonem i poczuły klimat. Wiesz, mam takie przeświadczenie, że pracując u kogoś w studiu, czuję lekki stres i mam poczucie, że powinienem być lepiej przygotowany, bardziej niż u siebie w pokoju. Zabawa zabawą, ale jednak czas to pieniądz, a za studio się przecież płaci.

Skoro wywołałeś produkcje „Szarańcza”. Jaki był twój wkład w ten film?

Nieduży. Piotrek Kłubicki (scenarzysta i reżyser filmu – przyp. Dusty) przesyłał mi materiały, a później o nich rozmawialiśmy, omawialiśmy szczególiki, czasem się ze mną konsultował. Na ścieżkę dźwiękową chciał wziąć mój jeden drum and bassowy, mocno elektroniczny kawałek ze składanki „Mad-Hop”, ale chyba finalnie go nie wziął. Ja natomiast wpadłem na pomysł, by zrobić rapowy kawałek „Szarańcza”, ale że nie było mnie wtedy w Częstochowie, to pomysł też jakoś uleciał. Piotrek ma bardzo dobre oko do takich produkcji. Do „Szarańczy” podszedł z odpowiednim smakiem i wyczuciem. Bardzo artystyczna i nieszablonowa rzecz. W ciekawy sposób połączył hardcore ze sztuką. Z pewnością nie jest to „Man in Black”, na którym głównie widać surowe, bezkompromisowe akcje. Pod wpływem filmu, obudził się we mnie taki mały diabełek, który… namówił mnie do pobiegania po mieście z puszką farby (śmiech). Byłem też w ogóle na premierze w Częstochowie. Jako że był to czas covidu, to panowały te wszystkie ograniczenia i w ogóle mocne szaleństwo – w kinie były problemy ze wpuszczaniem ludzi na salę. Byłem pierwszy w kolejce, który nie załapał się na film. Zszedłem więc schodami na dół i trafiłem na Śliwkę. Zamieniliśmy kilka słów, kiedy nagle słyszymy, że u góry poleciała szyba. Ludzie ewidentnie byli wkurzeni na organizatorów.

Chciałbym zahaczyć o ten twój krążek, co ukazał się w kwietniu – „Rap na depresję”. Jakie opinie po premierze do ciebie docierają?

Najwięcej osób dotarło do kawałka „Beast Mode”. Może dlatego, że zrobiłem go wraz z Marcinem Banotem. Udostępnił go na swoich kanałach i numer poszedł w świat. Mam poczucie, że numer dotarł do ludzi, którzy lubią hip-hop i sport. Dostałem kilka wiadomości, że to motywujący utwór, pobudzający do działania. Sam się chyba też pobudziłeś do działania, bo ledwo ukazał się jeden krążek, a już zapowiadam drugi (śmiech). Pracujemy właśnie z Goherem nad epką (w jednym numerze jest Mayor), która – taką mam przynajmniej nadzieje – będzie motywować ludzi do pozytywnego działania. Taki rap na trudne momenty.

A tobie pomagał w trudnych momentach?

Jestem osobą kreatywna i cały czas muszę coś robić. Całe moje życie starałem się, by być lepszym sportowcem, więc kiedy opanował nas korona wirus i świat się zatrzymał, to nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Czułem się, jakbym stracił cel działania, a dzięki rapowi ten cel odzyskałem. Można powiedzieć, że dzięki koronie wróciłem do muzyki i przypomniałem sobie, jak bardzo ją kocham. W tych trudnych momentach rap na pewno dawał mi siłę, ale nawet nie chodzi o samo słuchanie, czy tworzenie muzyki, ale i kontakt z artystami. Bo tworząc – siłą rzeczy – kontaktuję się z raperam, producentami. Rozmawiamy nie tylko o muzyce, ale i o życiu.