Madlib przyleciał do Polski tylko raz – 13 lat temu, kiedy wraz z Freddim Gibbsem przyjęli zaproszenie organizatorów stojących za katowickim festiwalem Nowa Muzyka. Artyści pojawili się w żyjącym jeszcze Euro 2012 kraju, ale ich przyjazd nie ograniczył się tylko do koncertu, bo w małym, klimatycznym klubie Hipnoza spotkali się ze swoimi słuchaczami. Rozmawiał wtedy z nimi Filip Kalinowski (autor książki „Niechciani, nielubiani: warszawski rap lat 90”). Oto jego wspomnienia z tamtego dnia.
Filip Kalinowski:- Jak byłem młodszy, to miałem taką przekminę na temat Madliba – „Po chuj on wydaje tyle płyt? Przecież mógłby z nich skompilować jedną, naprawdę wykurwiastą”. No właśnie… nie! Skumałem to dopiero po czasie, wraz z dorastaniem i lepszym rozumieniem tego, że ten świat jest strasznie skomplikowany i nie ma do niego żadnych uniwersalnych kluczy. Bo to człowiek, który tłukł tych bitów zawsze bardzo dużo i – poza kilkoma klasycznymi, w całej swojej rozciągłości wybitnymi albumami (pierwszy Quas, Lootpack, Madvillany) – zwykle jeden na dziesięć ocierał się o geniusz, a reszta była po prostu spoko. Chłop siedział sobie ujarany w tej swojej kanciapie, ciął te sampelki i nawet nie miał tam kompa – Egon (Eothen Alapatt, były menago Madliba – przyp. Dusty) do niego przychodził i zgrywał dyskietki z bitami. Myślę, że jest takim typem artysty dla którego menago nie jest tylko partnerem biznesowym i logistykiem, tylko kimś, kto dba o wszystko, wręcz opiekunem. Pamiętam, że po katowickim koncercie Egon do niego podszedł i odpiął Madlibowi słuchawki – do tego stopnia go ogarniał. Nie sądzę jednak, żeby to wynikało z gwiazdorstwa, tylko odklejki.
Moje serduszko zabiło mocniej, kiedy otrzymałem propozycję rozmowy z Madlibem. Później zabiło jeszcze mocniej, bo dowiedziałem się, że cała akcja ma odbyć się przed ludźmi, w katowickiej Hipnozie. Się nie lada stresowałem, bo klub był zajebany człowiekiem do ostatniego miejsca. I choć po tych wszystkich latach nie pamiętam już dokładnie naszej gadki, to jedna anegdotka szczególnie utkwiła mi w głowie. Madlib do Katowic przyleciał z Freddiem Gibbsem, który po wejściu do sali pierwsze co powiedział to „first thing’s first – everybody say: fuuuuck policeeee!” jakby to był koncert a nie wywiad na żywo; zabawne to było. Zapamiętałem też początek wywiadu, bo często je pamiętam, to jedyne co mam zawczasu przemyślane. Kminiłem jak zacząć i wpadłem na pomysł, żeby pogadać o ich dorastaniu, które było przecież zupełnie inne. Z jednej strony Gary, z którego jest Freddie i do dziś ma ono jedne z najwyższych wskaźników przestępczości w Stanach, a z drugiej Madlibowe Oxnard – kalifornijskie przedmieścia słynące z… uprawy truskawek i fasoli. Ciemna strona vs jasna. To w ogóle było wyzwanie jak z nimi gadać, bo są od siebie tak skrajnie różni, a nie chciałem robić takiej akcji, że kwadrans gadam z jednym, a później z drugim. Jeden jest bandyckim raperem, a drugi przejaranym beatmakerem, który w oczach środowiska jest jakimś mistykiem i niesamowitym myślicielem, a moim zdaniem to raczej ciężki pothead, pierwszej wody geek i obdarzony czułym uchem, wprawny producent, który najlepiej realizuje się w działaniu. Nie mi to oceniać czy ta gadka się udała ale pamiętam, że jak skończyliśmy rozmawiać to podszedł do mnie Egon i pogratulował mi tego ile od nich wyciągnąłem. Dodał też, że czasem on sam miał problem, by się z nimi dogadać (śmiech).
Jakieś duże medium wrzuciło informację, że na Nowej Muzyce zagra DJ Madlib i że to jeden z najlepszych didżejów w historii. Wrzucili chyba nawet bio kogoś innego – pamiętam, że dało się nawet przekminić kogo; Rhettmatica, Babu czy któregoś innego kalifornijskiego wirtuoza gramofonów – coś pojebali na grubo. Generalnie zapowiedź była taka, że do Katowic przyjedzie prawdziwy mistrz turntablizmu, DJ kompletny, człowiek co płyt nie puszcza, ale tworzy z nich nową jakość. A nie oszukujmy się – setom Madliba daleko do ekstraklasy. To chłop, który ma wybitną selekcję, która potrafi zaskoczyć nawet najbardziej zaprawionych w bojach diggerów, ale te płyty po prostu puszcza, tnie te sety siekierą i lepiej jak nie skreczuje, choć jak go sativa poniesie to czasem mu się niestety zdarzy. No i tam był niezły eksodus spod sceny, bo ludzie byli zawiedzeni tym jego płytowym stoner session. To w sumie szersza przekminka o tym, że rap jest często w złotej klatce swojego sukcesu i artyści robią się tak duzi, że bookerzy, menedżerowie i cała branża wymaga od nich, by grali duże sceny, a wielu z nich się tam nie sprawdza. Malutki Madlib za malutką didżejką na największej scenie Nowej Muzyki nie wyglądał zbyt spektakularnie. Nie było tak żadnych wizualizacji. Grał sobie po prostu tiuny, które były fajne i mi się bardzo podobało, bo byłem ujarany i nieraz mnie swoimi wyborami tam zaskoczył. Gadaliśmy później z kumplami o tym, że wymarzone warunki do tego, żeby usłyszeć jego seta to byłby mały klubik, w którym można by sobie było zapalić, przysiąść na kanapie i z piwkiem w ręku, słuchać jak on przez całą noc puszcza płyty, które samplował – wszystkie te jego znaleziska z Indii, Brazylii, Turcji czy Jamajki – to co słychać na kolejnych częściach „Beat Konducta”, na „Blunted in the Bomb Shelter” czy to co przemielił pod swoimi rozlicznymi jazzowymi aliasami. To nie jest muza na główną scenę, więc pograł tak sobie z 20 czy 30 minut i na scenie pojawił się Freedie, który pozamiatał.