photo credits: Phyke na robocie. Zdjęcie zrobione dawno temu, w innej rzeczywistości. Praga, 2000 rok.
Nie od dziś wiadomo, że grafficiarski lifestyle bywa niebezpieczny, na krawędzi, czasem tuż przy śmierci. Te wszystkie wyjazdy przypudrowane polskimi specyfikami i podlewane wódką sprawiły, że niejeden musiał się pogodzić z przerwą w życiorysie i spędzić kilka tygodni w ciasnej celi. Mam wrażenie, że malowanie kolejek podczas wyjazdu jest przy okazji, nie o to chodzi – bardziej o wyraziste wspomnienia i punkowe przeżycia. Pełna destrukcja, bez oszczędzania nikogo i niczego. Taki rock and roll, ale w wersji ze stówką euro w kieszeni. No i ta – publikowana dzisiaj – historia mówiona przez Phyke to potwierdza. Dużo tu beztroski, spontaniczności i życia chwilą. Są kradzieże, agresja, ale i dążenie do zdobycia kolejnego modelu pociągu.
Phyke:- W 2009 roku wyruszyłem w swoją pierwszą „darmową” podróż po Europie, na tak zwany „interlistek”. Blankiet biletu był oryginalny, resztę zrobiliśmy po swojemu, ale działał – to najważniejsze. Moimi kompanami byli Andi z USH i Shoe z ONS. Każdy z nas miał po 100 euro w kieszeni. Ludzie w Polsce śmiali się, że dobrało się trzech największych alkoholików, ha, ha, ha. Mówili, że zamiast malować, będziemy tylko pić wódę. No i trochę mieli rację, bo nasze spotkanie rozpoczęło się od… deliktnej dżamprezy. Pierwszym miastem, do którego zawitaliśmy był Wiedeń. W podróży towarzyszyli nam Wert i Blot – byli bez biletów, więc musieli się kitrać. Gdy szedł kanar, to wbijali pod siedzenie – mieli taką opcję, bo w czeskich pociągach było wtedy dużo miejsca. W pociągu nikt nie robił nam problemów – żaden kanar czy coś, więc w spokoju mogliśmy kontynuować imprezę.
Na miejscu obczailiśmy miejscówki i postanowiliśmy robić na turystycznym spocie w Heiligenstadt. Wbiliśmy w piątkę. Robiliśmy panele, już prawie kończyliśmy, kiedy nagle wjechały na securitasy. Nici z malowania, spierdolka. Nie chcieli nam odpuścić. Wert poleciał w prawo, ja w lewo, reszta nie wiem, nie pamiętam już. W pewnym momencie trafiłem na taki elegancki most – miał kilka ładnych metrów w dół. Tak zapierdalałem, że dopiero w ostatniej chwili zauważyłem siatkę – przeskoczyłem, ale zahaczyłem o nią butem i leciałem – tak jakby na klatę – w dół mostu. Zdążyłem tylko pomyśleć – „ciekawe, co teraz sobie złamię?”. Jebnąłem na beton, wstałem i poleciałem dalej. Wszyscy spierdolili, ale np. Wert rozjebał grubo kolano. Wbiłem się do Maka, wziąłem se dla picu chujowego burgera, no i poszedłem w stronę yardu. Psy były już wszędzie. Kiedy chodziłem po stacji, śmignąłem promocyjnie Jacka Danielsa i zabrałem się za poszukiwania kompanów. Psy się do mnie na szczęście nie dojebały. Widocznie ich zdaniem wyglądałem jak normalny człowiek, który poszedł się nawpierdalać do Maka (śmiech). Nagle usłyszałem, że ktoś krzyczał do mnie z krzaków. Okazało się, że to moi kompani. Podbiłem więc z kubeczkami i łychą. Posiedzieliśmy tam sobie do rana, aż wszystko się uspokoiło. Tam w tym Wiedniu to w ogóle dużo się działo. Już wszystkiego nie pamiętam, ale chyba zostaliśmy na jeszcze jedną noc – spaliśmy gdzieś na trawie, życie grafficiarza. Później Wert z Blotem ruszyli do Katowic, a my jeszcze zostaliśmy na miejscu.
Wiedeń zaliczony. Jeden do zera. Nie mieliśmy za dużo farb, bo od samego początku zakładaliśmy, że będziemy je zbierać na miejscu. Codziennie kombinowaliśmy chyba po sto puszek. Nie będę podawał konkretnej nazwy, ale znaleźliśmy takie miejsce, w którym promocja działała idealnie. Nazbieraliśmy też sporo Jacków, które piliśmy na Karlsplatz. W Austrii byliśmy chyba z pięć dni i wyjebaliśmy ich tyle, że ja pierdole. Na miejscu spotkaliśmy typa, lokalsa, który czasem malował ścianki. Początkowo nie było opcji na spanie u niego, ale typ zmienił zdanie, kiedy zrobiliśmy dwie butelki Ballantine’sa. Rano poschizowany pobiegł do roboty (swoją drogą był grabarzem). Bał się, że coś odjebiemy, bo gościł już kiedyś Polaków i zginęła mu kamera. Zapewniliśmy go, że nic się nie wydarzy i nic się nie wydarzyło. Chłopak poszedł sobie do pracy, a my na zakupy, to znaczy Andy został w domu. Shoe chciał mi pokazać trik z przeciętym plecakiem – naładował do niego rzeczy, ale babka przy kasie się skumała i wyłapał delikatny przypał, nic wielkiego. W domu zrobiliśmy spaghetti i nagle wbija ten typek, cały wystraszony. Zaczął otwierać wszystkie szuflady i sprawdzać, czy mu coś nie zginęło. Daliśmy mu chwilę, uspokoił się i spaghetti finalnie zjedliśmy w czterech.
Któregoś dnia pojechaliśmy do Wiener Neustadt na S-Bahne, gdzie spotkaliśmy typów z Grecji. My mieliśmy łychę, oni jaranie, więc jakoś się dogadaliśmy i malowaliśmy razem. Po akcji poszliśmy na dworzec i czekaliśmy na trafik. Nagle słyszę: „Phick?” – odwracam się, a tu mój ziomek ze Słowacji, Bruno, który był u mnie w domu dwa miesiące wcześniej. Siema, siema, bajerka, wymieniliśmy się numerami telefonów i zaprosił nas do siebie. Nim do niego pojechaliśmy, spaliśmy w naszym trafiku – zrobiliśmy chyba z trzy kursy (śmiech). Poszły zdjęcia obrazków, jakaś promocja w sklepach i ruszyliśmy na Słowację. Obudziliśmy się rano w mieszkaniu, a tam kozackie śniadanie, chyba z pięciu dań. Tak to działa w tym świecie. Coś za coś. Podobnie był goszczony u mnie w Katowicach. Wpadliśmy na pomysł, że skoro możemy tu spać, to wszystkie farby będziemy zostawiać w Słowacji. Więc zawsze z rana jeździliśmy do Wiednia po keny i z powrotem na chatę. Któregoś wieczora zrobiliśmy akszona. Padło na dwa świeżutkie, jeszcze pachnące farbą pośpieszne wagony – rychlíki. Zrobiliśmy je w hangarze m.in. z Roftem z Pragi. Trzy do zera. Czas na Mediolan.
W Milanie chcieliśmy zrobić klasycznego back jumpa, ale się nie udało, bo kiedy byliśmy już pod kolejką, to wyjebała ochrona, zrobiliśmy za to panele w Gorgonzoli. Z Włoch przetransportowaliśmy się do Wiednia oczywiście po szpreje. Tym razem lajtowo, wzięliśmy ich może z 50-60. Schowaliśmy je do skrytki na dworcu. Stwierdziliśmy, że pojedziemy się jeszcze gratisowo ubrać. Po całym dniu „zakupów” wróciliśmy na dworzec, gdzie czekała na nas niespodzianka. Wyciągaliśmy szpraje z szafki – one stary wypadają na wszystkie strony, ledwo mieściły się w plecakach, hałas jak chuj. Odwróciłem się, a za mną tajniaki. Totalny przekrój społeczeństwa – Muzułmanin, Murzyn, typ przebrany za bezdomnego, starsza kobieta. No kino. Halt! Zabrali nas z tymi tobołami na komisariat. Doskonale wiedzieli, po co przyjechaliśmy i co robiliśmy, ale jakimś cudem nas puścili. Z naszej strony poszła zajebista bajerka, ale puścili nas też pewnie, dlatego że myśleli, że pójdziemy na jakąś akcję i złapią nas na gorącym uczynku. Mieliśmy „ogon” aż do wejścia do pociągu na Bratysławę. Później z powrotem do Wiednia i pociągiem do Hamburga.
Tam chcieliśmy zrobić stary model metra – karbowany, z czerwonymi drzwiami. Nie udało się, bo wyjebała ochrona, ale mieliśmy kontakt do ziomka, który pomógł nam ogarnąć inną metę, gdzie zaliczyliśmy nowy model. No i co? Kima na dworcu. Następnego dnia poszliśmy na taki hall of fame na szkole. Na miejscu do Shoe zjebało się chyba z piętnastu Turasów. Już nawet nie pamiętam, o co chodziło – chyba coś im powiedział, nie wiem. Chciałem się w to wpierdolić, ale otoczyli mnie i przyłożyli dwie kosy. Shoe dostał lekki oklep, nic poważnego mu się nie stało. W Hamburgu się z nim pożegnaliśmy, bo wcześniej ustawił się z kimś w Londynie, a my z Andym wybraliśmy się do Paryża, do Soacka (typ z NBK cru, ziomek Wile – tutaj nasz wywiad – przyp. Dusty). Niestety nie mogliśmy u niego kimać, ale wpuścił nas na klatkę. Rozgościliśmy się w takim miejscu, gdzie prawie nikt nie chodził i rozłożyliśmy sobie materac, zostawiliśmy rzeczy. Na mieście dużo tajniaków i ochrony, ale nie przeszkadzali mi w robieniu swojego. Przez weekend zrobiliśmy trzy akcje. Gdy chcieliśmy zrobić zdjęcia, to znów pojawiła się ochrona, spisali nas, ale i tak udało się trzasnąć foty. W międzyczasie do Soacka przyjechał Afiler, który się do mnie lekko spiął, a w zasadzie to coś burczał pod nosem. Już mówię, o co chodzi. Mieliśmy obczajoną miejscówkę, zero ochrony, wszystko okej. Taka informacja poszła do chłopaków. Uznaliśmy, że działamy. My pojechaliśmy metrem, a oni rowerami. Przeszli wokół stacji zobaczyć, czy na pewno nie ma securitasów i lipa, bo w międzyczasie się pojawili. „Co to za Polacy, że nie zauważyli ochrony?”. Trochę mnie wkurwił tym tekstem, więc prawie wyłapał na michę, ale ostatecznie wszystko zakończyło się pokojowo.
Powoli myśleliśmy już o powrocie do Polski, bo byliśmy bez pieniędzy na jedzenie… to znaczy… jedzenie zawsze jakoś się skołowało. Śmignąłem coś gratisowo, ale nie było z tego hajsu, tylko bony na żywność, za które nie można było kupić alkoholu. Na szczęście wymieniliśmy te bony m.in. na browary u jakiegoś Araba, który sprzedawał pizzę. W drodze do Polski zahaczyliśmy jeszcze, totalnie bez hajsu, o Berlin. Mieliśmy może z dwa euro na głowę (śmiech). Andy miał tam siostrę, więc zrobiliśmy sobie jakiegoś showera, kimnęliśmy się w łóżku jak ludzie, bo z tym normalnym kimaniem to wcześniej bywało różnie. Później zaprosiła nas na berlińskie kebaby. Ja poszedłem w swoją stronę coś poświrować, a Andy poszedł se zjeść kebsa (śmiech). W końcu wróciliśmy do Polski. Przespałem się i następnego dnia sam pojechałem do Wiednia, a stamtąd do Szwajcarii. Coś zarobiłem i wróciłem. Cały i zdrowy.