Evidence: Akurat tego wieczoru Preemo robił beat do „Nas Is Like” (wywiad)

Jeden z dziennikarzy powiedział mi kiedyś, że dlatego tak często podejmują u siebie bezwartościowe tematy, bo chcą zwiększyć swoje zasięgi i w ten sposób budują popularność serwisu. A co za tym idzie – teoretycznie łatwiej im o wywiad z ludźmi ze Stanów. Coś za coś. Jest w tym jakaś logika, ale nie do końca w to wyjaśnienie uwierzyłem. Chciałem to sprawdzić. Okazało się, że artyści zza wielkiej wody (przynajmniej ci, z którymi do tej pory gadałem albo gadać będę zaraz) mają w dupie zasięgi. Dla nich liczy się muzyka. Po tym krótkim wstępie zapraszam was na rozmowę z Evidence’em z Dilated Peoples, który nawet nie zapytał, ile osób przeczyta ten nasz wywiad. Po prostu się zgodził na bajerkę.

Wiem, że jesteś w stałym kontakcie z kilkoma producentami z Polski. Zapytam wprost – usłyszymy któregoś z nich na twoim projekcie?

Obecnie kończę prace nad moim ostatnim albumem dla Rhymesayers. Następnie wypuszczę płytę „Bigger Picture” – to wyjątkowy krążek, bo po raz pierwszy w swojej karierze dam wam solówkę, którą w stu procentach sam wyprodukowałem. Myślę, że później powinienem mieć więcej wolnego czasu, więc nie wykluczam tego pomysłu.

O.S.T.R. w swojej książce napisał, że był pomysł na waszą wspólną płytę. Dlaczego nigdy nie doszło do jej nagrania?

Nie wiem! Prawdopodobnie byłem nieuchwytny i skupiony na innym zadaniu, które wtedy było dla mnie priorytetem. Gdyby Ostry wpadł do Los Angeles, to świat stanąłby przed nami otworem. Na tym etapie mojej artystycznej podróży nie interesuje mnie nagrywanie przez internet – przesyłanie kawałków tam i z powrotem nie jest dla mnie. Kiedy go poznałem, bardzo spodobała mi się jego energia. To utalentowany facet. Cieszę się, że nagraliśmy wspólny numer.

Domykając temat Polski. Spotkało cię tu coś wyjątkowego?

Moja matka ma polskie korzenie, ale nigdy tam nie była. Zadbała natomiast o to, bym od początku poczuł więź z tym krajem. Mam wrażenie, że ludzie w Polsce twardo stąpają po ziemi. Polubiłem wasze jedzenie, płyty, polski jazz. Niestety nigdy nie miałem wystarczająco dużo czasu, by wpaść tu na jakieś tygodniowe wakacje. Byłem w kilku miastach i z każdego z nich mam dobre wspomnienia.

Dobre wspomnienia masz też zapewne z czasów, kiedy malowałeś graffiti.

Oczywiście. Dziś już zbyt często nie maluję, ale mogę się z tobą założyć, że gdybym teraz poszedł zrobić jakąś ścianę, to czułbym tę samą adrenalinę, którą czułem kiedyś. To już na zawsze będzie jedna z moich zajawek. Nigdy nie malowałem pociągów, skupiałem się na ścianach.

Dlatego tak bardzo polubiłeś film „Beat Street”?

Oglądałem go jako dzieciak. Wiele dla mnie znaczył. Zobaczyłem go w momencie, kiedy powoli odkrywałem już własną muzykę, a nie tylko tą, którą podsuwali mi rodzice. Teledysk do „Mr Slow Flow” powstał dzięki tej produkcji. Moi rodzice pochodzą z Nowego Jorku, z Brooklynu – dlatego czułem, że mogę się bardziej utożsamić z tym filmem niż inni ludzie z Los Angeles, którzy nigdy nie byli w Nowym Jorku. W podobnym czasie pojawił się też film „Breakin”, którego akcja dzieje się w Los Angeles. Mieszkałem kiedyś w Venice, więc też mogłem poczuć ten film. Ale powiem ci, że bardziej lubię „Beat Street” (śmiech).

Jeszcze w temacie sztuki. Mógłbyś opowiedzieć, jak powstawała okładka do „Unlearning Vol. 1”?

W trakcie covidu spędzałem dużo czasu w studiu, na okładce postanowiłem pokazać zdjęcia z tamtego okresu. Foty zrobił Stephan Vanasco, a projektem zajął się Brent Rollins – ta sama osoba, która stworzyła logo Dilated Peoples i projekty naszych dwóch pierwszych albumów. Inspiracją była dla mnie okładka album Gary’ego Burtona – „The Time Machine” – przedstawia go grającego na ksylofonie. Umieściłem ją nawet w rogu mojej okładki.

W czasie covidu życie wielu ludzi toczyło się w mediach społecznościowych. Jaki one mają wpływ na ludzi?

To, jakimi karmimy się informacjami, tworzy naszą rzeczywistość. Media społecznościowe tworzą pewną „bańkę”, bo odpowiadają naszym zainteresowaniom. Więc jeśli nie będziemy ostrożni i świadomi, to zobaczymy głównie te rzeczy i wydarzenia, które nam się podobają, które sprawiają, że czujemy się komfortowo. Zakłamują naszą rzeczywistość. Ale z drugiej strony – dzięki nim promuję swoją muzykę i sztukę, więc są konieczne do funkcjonowania na rynku muzycznym.

Czy przemysł muzyczny nauczył cię czegoś w ciągu ostatnich lat?

Wiesz, uważam, że tak naprawdę nie jestem teraz częścią wielkiego przemysłu muzycznego. Byłem z nim związany, kiedy wydawaliśmy jako Dilated Peoples w Capitol Records. Obecnie skupiam się na prowadzeniu własnej wytwórni Bigger Picture Records. Przemysł jest dla ludzi, którzy chcą tworzyć muzykę popularną i są gotowi iść na kompromisy. W takich wydawnictwach dużą wagę przykłada się do promocji muzyki w różnych miejscach. Tam liczy się głównie marketing i biznes.

Przemysł muzyczny to też producenci, inżynierowie dźwięku…

Praca w studiu dla większości jest nudna, a dla mnie to zawsze były magiczne doświadczenia. Moje najlepsze historie studyjne powstały właśnie we współpracy z inżynierami dźwięku czy innymi cichymi, niedocenianymi bohaterami płyt, o których powinno mówić się więcej.

Dasz się namówić na choć jedną historię?

Ta historia nie jest akurat o kimś niedocenionym, ale myślę, że ci się spodoba. Alchemist zabrał mnie kiedyś w moje urodziny do D&D Studio, do DJ-a Premiera. Preemo akurat tego wieczoru robił beat do „Nas Is Like”. Przysięgam, że za każdym kolejnym razem, gdy go zapętlał, beat brzmiał coraz lepiej! Bardzo się cieszę, że mogłem tego doświadczyć i być świadkiem tej historii. To wiele dla mnie znaczy jako fana hip-hopu.

Dla fanów hip-hopu wiele znaczy twój krążek „Cats & Dogs”. Opowiesz coś o nim?

To był mój pierwszy materiał dla Rhymesayers. Ludzie nie wiedzieli, czy decyzja o podpisaniu z nimi kontraktu będzie miała wpływ na moje brzmienie. Myślę, że słuchacze byli zadowoleni, że zmiana wytwórni nie wiązała się z odejściem od tego, co robiłem wcześniej. Alchemist wrócił do Los Angeles po wielu latach spędzonych w Nowym Jorku, więc byliśmy razem w studiu podczas prac. Al dużo wtedy nagrywał – niezależnie od tego, czy to on stworzył beat. Raekwon pracował z nim i w pewnym momencie usłyszał „Red Carpet”. To miała być piosenka z jedną zwrotką, dlatego moja jest dłuższa niż 16 linijek, ale spodobała mu się, więc zapytałem, czy się dogra… Dograł. Jeszcze tego samego dnia dostał podkład. Swoją drogą, nagrałem wtedy za dużo materiału, więc nie wszystkie numery weszły na krążek. Po latach nie żałuję tego ruchu. Cieszę się, że wyszła w takiej formie.

A są jakieś muzyczne ruchy, których żałujesz?

Nie. Nie wstydzę się nawet rzeczy, które kiedyś zrobiłem, a teraz niekoniecznie jestem z nich zadowolony. Podoba mi się moja pewność siebie i to, że w tamtym czasie myślałem, że mój wybór był dobry.

Pytanie na koniec – jak wspominasz pracę nad klipem do „Worst Comes to Worst”?

Połowa klipu powstała w Los Angeles, a druga w Nowym Jorku – zaledwie kilka dni przed zamachami z 11 września. Facet, który grał ochroniarza (ten, który próbuję zgarnąć Rakka) podobno zmarł w World Trade Center. Podczas kręcenia sceny nie było mnie pod wieżami, byłem w studiu D&D.

Big up to Monika.