fot.bojpg
„Za to drażnią mnie te głosy, w których górnolotnie jestem nazywany polskim Alchemistem czy J Dillą. Ludzie wygłaszający takie opinie chyba bardzo słabo znają twórczość wymienionych artystów” – mówi mi EXPO 2000, producent muzyczny, który w lipcu wydał swój album producencki.
Michał Urbaniak powiedział niedawno w wywiadzie, że artyści są narcyzami. Ty się nim czujesz?
Expo 2000:- Od trudnego zaczynamy. Trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem, choć nie znam tego wywiadu i szerszego kontekstu. Myślę, że artyści wręcz powinni posiadać pewne narcystyczne cechy typu poczucie o swojej wyjątkowości czy skupianie na sobie uwagi, jednak pod warunkiem, że jest to poparte umiejętnościami i osiągnięciami. W tym fachu wskazane jest się trochę przywozić, ale trzeba pamiętać, żeby się w tym nie zatracić, nie stracić empatii czy nie wykorzystywać swojej pozycji.
A Ty jak byś ocenił swoją obecną pozycję na rynku muzycznym?
Jeszcze trudniejsze. Dla mnie jest to pozycja specyficzna, działam na dosyć niszowym fragmencie tego rynku, a udaje mi się całkiem sprawnie poruszać po planszy. Jakby spróbować się tej mojej pozycji przyjrzeć z zewnątrz, to ocena zależy od której strony patrzysz. Jak zrobisz to z perspektywy domorosłych beatmakerów z których sam się wywodzę, to mogę być ciekawym przykładem zrobienia jakiejś mikro kariery. Jeśli spojrzysz z kierunku głównego nurtu to może się okazać, że jestem tak daleko, że najprawdopodobniej nie będzie mnie widać. Jak patrzysz z perspektywy innego równie głodnego twórcy, to dobrze wiesz, że ta pozycja wcale nie jest statyczna i na dodatek istnieje szansa, że nasze wektory mogą się zderzyć. Jestem spełniony przez odbiór tych kilku rzeczy, które udało mi się do tej pory wydać, jednocześnie spragniony nowych wyzwań.
Co twoim zdaniem składa się na tę mikro karierę, o której wspominasz?
Muszę ponieść konsekwencje poprzedniej odpowiedzi. Jedną z najważniejszych składowych jest rozpoznawalność, która daje możliwość dotarcia do odbiorców. Cieszę się z tego, że trafiłem na bardzo świadome grono słuchaczy, które rozumie i docenia moje podejście. Nie bez powodu użyłem przedrostka „mikro”, zdaję sobie sprawę z tego, że współcześnie żyjemy w swoich bańkach, a do napompowania mojej bardzo mocno przyczyniła się współpraca z jednym z najciekawszych raperów tej sceny. Część tej współpracy jest widoczna gołym okiem dla każdego, ale wykonuję też sporo zakulisowej roboty w tym układzie.
Wnioskuję, że tym – jak go określiłeś – najciekawszym raperem na scenie jest Belmondo, czyli gość, którego ludzie kochają albo nienawidzą. Miałeś jakieś skrajne sytuacje w związku z tą współpracą?
Do głowy przychodzi mi to oklepane porównanie, że jesteśmy jak yin i yang, w wielu kwestiach reprezentujemy zupełnie różne podejścia, jednak w połączeniu doskonale się uzupełniamy. Chyba mogę za nas obu powiedzieć, że nie lubimy uproszczeń, polaryzacji i czarno-białego, prostackiego podejścia, a to bardzo pomaga we wzajemnym zrozumieniu, nawet przy tak dużych różnicach. Skłamałbym mówiąc, że nie zdarzały się między nami sytuacje skrajne, ale przecież nie będę tego tu rozwijał. Warto zastanowić się, czy to pytanie nie zawiera tej popularnej tezy zakładającej z góry winę Belmondziaka w każdym konflikcie z jego udziałem.
W żaden sposób nie oceniam jego zachowania ani wyborów, ale skoro już wspominasz o prostackim podejściu i jego konfliktach – Kaz Bałagane publicznie wypowiadał się o Belmondo w bardzo ostrych słowach. Nie mam zamiaru robić z ciebie jego adwokata, ani go publicznie biczować, więc zapytam tak – czy ty kiedykolwiek dostałeś rykoszetem w związku z tym, że razem współpracujecie?
Szczerze odpowiedziałem, że nasza relacja nie należy do najprostszych, jednocześnie chciałem pokazać, że on również ma swoje racje, o czym przekonałem się na własnej skórze. Nie czuję się komfortowo, gdy w rozmowie ze mną są przytaczane wypowiedzi obciążające mojego wspólnika bardzo poważnymi zarzutami, które do tej pory nie zostały poparte jakimiś dowodami. Nie mam z tym nic wspólnego, przez co trudno powiedzieć mi cokolwiek więcej. Wracając do samego pytania – tak, dostało mi się po kieszeni za niektóre ruchy. Nie byłbym jednak sobą, gdybym równolegle nie przyznał się do własnych błędnych decyzji, na których również straciliśmy potencjalny zysk. Pamiętajmy, że w tych sytuacjach to frontmen ma trudniej bo jest cały czas na świeczniku i mierzy się z ciągłymi ocenami. Ja stoję w cieniu.
Te twoje stanie w cieniu to świadoma decyzja?
Jest to bezpośrednio związane z funkcją jaką pełnię w tym duecie – stoję za samplerem i deckami, a nie za mikrofonem. Zaburzenie tej relacji zazwyczaj kończy się karykaturalnie, patrz: DJ Khaled. Poza tym jestem strasznym introwertykiem, to pewnie częsta cecha u producentów. Pierwsze publiczne występy były dla mnie bardzo trudne, chowałem się zawsze za jakąś maską żeby sobie z tym lepiej radzić. Po czasie doszedłem do tego, że to ukrywanie swojego wizerunku na siłę i bawienie się w tajemniczego producenta zrobiło się nudne, za dużo osób to stosuje. Do komfortowego obcowania z publiką zaczęły wystarczać mi okulary. Bycie w cieniu nie musi wcale oznaczać bycia anonimowym, a ja z pełną świadomością zacząłem pracować na swoją ksywę.
Efektem tej pracy jest np. twój nowy album „ad hoc”. Czy jest jakiś wspólny mianownik, który łączy jego wszystkie elementy?
Pierwsze co chciałbym zrobić, to wymienić któryś model samplera, ale to nie byłoby prawdą, bo album produkowałem na różnych sprzętach. Sprawy nie ułatwia fakt, że utwory różnią się między sobą. Uważam jednak, że razem tworzą bardzo spójny materiał, bo każdy numer na albumie jest uzasadniony. Kolejność tracklisty również nie jest przypadkowa, skleja utwory w historię jak ta taśma ze zdjęciu na okładce. Kombinuję dalej… patrząc na to od strony inżynieryjnej, wspólnym mianownikiem każdego utworu jest DJ Eprom, który miksował i masterował cały materiał. Jest to człowiek który zna na wylot moje produkcje i jest zawsze ich pierwszym recenzentem.
I jaka była jego pierwsza recenzja?
Bardzo cenię sobie jego surowe oceny, w których nie czai się, mówić mi co mu nie siedzi. Ostateczną sekwencję utworów poznał dopiero na etapie masteringu, wcześniej pracowaliśmy równolegle nad kilkoma rzeczami, więc ciężko było ocenić projekt jako całość. Po oddaniu mastera powiedział, że zrobiłem zajebistą płytę, bo jest zupełnie inna od rzeczy które wychodzą na co dzień. Dla mnie dostrzeżenie tego wyróżniania się jest najlepszą recenzją. Za to drażnią mnie te głosy, w których górnolotnie jestem nazywany polskim Alchemistem czy J Dillą. Ludzie wygłaszający takie opinie chyba bardzo słabo znają twórczość wymienionych artystów. Nie dość, że to zupełnie inne style, to samo zestawianie ze sobą tak legendarnych ksyw z undergroundowym graczem jest po prostu nie na miejscu.
Wyczuwam tu trochę kokieterii. Nie wierzę, że takie porównania ci nie schlebiają.
Jestem strasznie wdzięczny za wszystkie miłe słowa, a właściwie za każdy feedback, bo to oznacza, że udało się dotrzeć do kogoś z tym albumem i wywołał on jakieś emocje. Znalazłem się w wygodnej sytuacji, bo spłynęło do mnie trochę takich świadomych, wręcz wymarzonych komentarzy, może dlatego wybrzydzam. Jednak sam jesteś przecież headem i nie uwierzę, że zestawianie takich dorobków z moim, nie jest dla ciebie przesadzone.
A jeśli już przy Alchemiście. Jakiś czas temu zagrałeś przed nim koncert w Gdańsku. Jak wspominasz tamten wieczór?
Wspominam zajebiście, dużo lepiej niż się na to pierwotnie nastawiałem. Granie przed głównym wykonawcą jest trudne, ciężej przekonać do siebie publikę. Można to rozegrać w bardzo prosty sposób, czyli zagrać dj seta złożonego z klasycznych hitów klimatycznie zbieżnych z twórczością headlinera – wtedy bez problemu rozruszasz ludzi. Niestety mnie takie rozwiązania nie interesują. Jako beatmaker mam ambicje, żeby w takich sytuacjach grać showcase złożony tylko z własnych produkcji. Miałem dość mało czasu na przygotowania, myślałem jak to rozegrać. Pierwotnie przygotowałem seta złożonego wyłącznie z niepublikowanych rzeczy, później zdecydowałem się na przemieszanie tego z tematami z „ad hoc”, dobrze znanymi numerami z „Hustle As Usual” i innych współprac. Jako niespodzianka wykonaliśmy z Kiddem numer „Black Halo” z mojej płyty. Do całej akcji zaprosiłem serdecznego kolegę Pstyka, który zagrał pierwszy.
Samo spotkanie z Alchemistem było bardzo kurtuazyjne – sprezentowaliśmy mu kilka płyt, dostaliśmy kilka rad. Żałuję, że nie dał się namówić na wizytę w sklepie Sonar. Jego twórczością oczywiście jarałem się od dawna, ciężką pracą wyrobił sobie niezaprzeczalną pozycję w ścisłej topce producentów, doceniam jego zorganizowanie i niezależność. Ja niestety zawsze muszę coś kontestować, bo nie lubię zaślepionego fanbojstwa. Zacząłem odnosić wrażenie, że mnogość wydawanych przez niego rzeczy niekorzystnie wpływa na ich odbiór, może przytłoczyć i wręcz znudzić. Jego występ zupełnie rozwiał te moje wątpliwości, bo ten gość po prostu wie co robi. Oglądałem show w połowie ze sceny a w połowie z publiki, wyniosłem z tego dużo nauki. To był inspirujący wieczór, pozdrawiam z tego miejsca Big Idea za fachowe spięcie wydarzenia.
A mógłbyś zdradzić czego nauczyłeś się podczas pracy nad swoim ostatnim albumem?
Odpowiem banalnie: nauczyłem się tego, jak ważne jest opuszczanie własnej strefy komfortu. Na płycie „ad hoc” udziela się 14 gości. Wspomniałem wcześniej o tych introwertycznych cechach, ze mną ciężko prowadzić niezobowiązujący small talk, więc kooperacja z tyloma osobami przy jednym projekcie jest z mojego punktu widzenia fenomenem. Na dodatek zaproszeni artyści to nie oczywiste wybory, a często wręcz trudne.
Podasz przykład?
Miałem kiedyś prywatne spięcie ze Stosunkowo Dobrym, jednak zamiast żywić urazę i to rozgrzebywać, po czasie dojrzałem do tej sytuacji i postawiłem na docenienie jego umiejętności. Położył cuty, które perfekcyjnie siadły do koncepcji numeru. Po jakimś czasie od naszej współpracy przyszedł dla mnie na prawdę ciężki moment w życiu, dostałem od niego wtedy dużo wsparcia. Kolejnym przykładem jest Kobik, z którego twórczością ze względu na odmienne style nie było mi nigdy jakoś po drodze, jednak strasznie doceniałem jego pracę jako całokształt, konsekwencję i serce, które w to wkłada. Zadzwoniłem do niego z zaproszeniem, przesłałem kilka propozycji. Kobik wprost odpowiedział, że to są rzeczy które do niego nie trafiają, poza jednym beatem którym się zajarał, na którym ostatecznie zrobiliśmy numer „Obrót”. Dokładnie o to chodziło. Udało się spotkać na jakimś wąskim, wspólnym fragmencie i zrobić zajebisty kawałek. Sama współpraca od pierwszej rozmowy do realizacji klipu przebiegła niesamowicie sprawnie, zwieńczyliśmy wszystko wykonaniem na żywo na krakowskim koncercie. Między nath a mną jest prawie 20 lat różnicy, mimo wszystko naszą relację ciężko spłycić do prostego mema o boomerze i gen Z. Zamiast eksponować różnice między nami, zależało nam na dzieleniu się wzajemnie inspiracjami i poznaniu swoich podejść. W momencie w którym wydawało się, że mimo wszystko nic z tego nie wyjdzie, zaczęliśmy od początku i coś nagle zaskoczyło. Finalnie „Queensize / Kingsize” jest dla mnie najważniejszym utworem tego albumu, jego środkiem ciężkości.