Większość tych ludzi to ściemniacze i złodzieje. Opowieść o nowojorskim graffiti

Do tematu nowojorskiego graffiti podchodzę z dużym szacunkiem i pokorą. To w końcu na tamtych srebrnych wagonach i podrapanych murach wszystko się zaczęło. Wymyśliłem sobie, że nie można o nim pisać bez konsultacji z lokalnymi grafficiarzami – i to najlepiej słuchając ich historii tam na miejscu, przykładając ucho do nowojorskich kornerów i ślepych uliczek. Przyznam szczerze, że złapanie kontaktu do malarzy z Nowego Jorku nie należało do najtrudniejszych zadań. O wiele trudniejsze było namówienie ich na rozmowę w towarzystwie dyktafonu. Spowodowane jest to oczywiście ostrożnością, bo kary za malowanie potrafią w Nowym Jorku obciążyć nie tylko kieszeń. Nie chcę pisać filmowych scenariuszy, ale momentami naprawdę czułem się, jakbym miał spotkać się z kimś, kto popełnia najcięższe przestępstwa – „Co to jest za gość?” „Po co przyjechał do Nowego Jorku?” „Niech napiszę do mnie na tej aplikacji, nie innej”. „Miałeś notować na kartce, a nie nagrywać”. Znikające po kilku godzinach wiadomości. – taka atmosfera. Finalnie panowie zdecydowali się zrezygnować z udziału w tym materiale, co w pełni rozumiem – w końcu Nowy Jork to specyficzne miejsce pełne… specyficznych ludzi. Ich szalone historie zostały więc na dnie mojej szuflady.

Pewnego dnia przechadzałem się w chłodny – jak na tę porę roku – wieczór. Byłem na Brooklynie, niedaleko miejsca, gdzie kilka lat wcześniej odbywały się protesty Black Lives Matter. Pod ziemią rozlegał się dźwięk przejeżdżających pociągów. Niektórzy uprawiali jogging, inni prowadzili gwarne rozmowy, ktoś z głośnika puszczał muzykę, ktoś się kłócił. Typowy nowojorski wieczór. Rozgrzewałem się kawą ze Starbucksa, wtapiając się przy okazji w tłum rozentuzjazmowanych lokalesów. Później usiadłem sobie na randomowej ławce i patrzyłem na kolorowych ludzi, a później zszedłem pod ziemię, by oglądać metro. Po prostu.

Resztę załatwi adwokat

Myślę, że warto zacząć od nakreślenia, jak w tej chwili działa prawo w Nowym Jorku. Jest bowiem tak skonstruowane, że dosyć łatwo można wywinąć się z przestępstwa, gdy kogoś nie złapali na gorącym uczynku. Tu nie wsadza się ludzi do kryminału na podstawie pomówienia, należy mieć konkretny, twardy dowód. W Nowym Jorku tak naprawdę nie trzeba rozmawiać z policją. Jedyne co trzeba powiedzieć to imię, nazwisko i to, co w tym momencie robisz. Czyli odpowiadasz ogólnikowo w stylu – „idę do znajomego”. To wystarczy, nie trzeba podawać szczegółów. Jeśli pada kolejne pytanie, to należy podać się na 5 poprawkę i odmówić mówienia czegokolwiek. Policja wręcz zachęca do tego. Mówią własnym dzieciom, by nigdy nie rozmawiali z policją. Resztę załatwia adwokat. Od policji i prawa niedaleka jest już droga do polityki i teraz o niej będzie: w Nowym Jorku rządzą demokraci, partia liberalna, która nie chce tak bardzo karać za graffiti względem np. Florydy. Wysokości wyroku zależy od wielu rzeczy. Na przykład to jak grafficiarz zachowywał się podczas zatrzymania – czy narażał policjantów na niebezpieczeństwo i tak dalej. Wiele zmieniło się przez covid i zabójstwo George’a Floyda. Ludzie w Stanach naprawdę się wtedy wkurwili. Ten protest miał olbrzymie znaczenie na przestępczość w Ameryce, bo policji okroili fundusze i z dnia na dzień zaczęli zarabiać mniej. W związku z tym podchodzili do swojej pracy w inny sposób, przestało im zależeć. No i zaczęła się jazda.

Z bezpiecznego miasta, jakim bez wątpienia był Nowy Jork do pandemii, nagle stał się miastem przestępstw. Dużo strzelanin, rabunków, gwałtów. W międzyczasie wjechała reforma, dzięki której nie trzeba było już za drobne przestępstwa wpłacać kaucji.  Wcześniej dzieciak, który przeskoczył przez bramki na stacji metra, mógł zjechać na puchę na dwa miesiące, bo nie miał kasy na kaucję, tak teraz sytuacja się zmieniła. Względem takich drobnych wykroczeń to i dobrze, ale względem pobić czy napadów już niekoniecznie. Teraz goście, którzy kogoś napadli, wychodzili już na drugi dzień i czekali bez wpłaty kaucji na sprawę na wolności. Reforma spowodowała, że przestępcy poczuli się bezkarni, a policjanci sfrustrowani i bezsilni. Graffiti na tym dużo zyskało. Warto rozwinąć wątek covidowego Nowego Jorku, bo sytuacja w mieście była wtedy idealna do działania. Niektórzy twierdzą, że był to raj na ziemi, bo nikogo z zewnątrz nie wpuszczali do miasta Można więc powiedzieć, że cały system był dla lokalesów. W tamtym okresie powstało zajebiście dużo obrazków. To był czas przestępców, nie tylko na pociągach i murach. Nastąpił powrót lat 80. Prawdziwa bandyterka. W tym mieście nie ma czegoś takiego jak honorowa solówka, wpierdalają kosy albo strzelają i tyle. Można powiedzieć, że strzelaniny odbywają się tutaj każdego dnia.

Chodzenie po torach nie jest bezpiecznym zajęciem

Z tego co udało mi się dowiedzieć, to w tej chwili pociągi regularnie maluje kilkunastu miejscowych i osoby, które przyjeżdżają na wakacje, bo chcą zaliczyć nowojorski system. Scena pociągowa jest mała, ale robione jest bardzo dużo. Każdego dnia na linii jedzie obrazek. Pociągowe graffiti w Nowym Jorku nie zanikło, ma się dobrze. Szczególnie jeśli jego kondycję porównamy z tą sprzed kilku lat, bo wtedy robiono zdecydowanie mniej. Ktoś z was mógłby teraz zadać pytanie – „jak to możliwe, że w tak wielkim mieście maluje tylko kilka osób?”. Spowodowane jest to strachem. Wizja kłopotów skutecznie odciąga od wagonów. Tam złapania są bardzo nagłośnione przez media. Jeden przypał może komuś spierdolić życie. Nie chodzi już nawet o to, że można wylądować za kratami, bo to wiadomo, ale trzeba się też liczyć z tym, że zdjęcie grafficiarza wjebią do internetu czy gazety. Wtedy o takim gościu piszą z imienia i nazwiska! Ci co mają większego pecha mogą dodatkowo liczyć na zobaczenie swojego zdjęcia i adresu. Wyobraźcie sobie, że po takiej akcji szukacie pracy. To nie jest tak, jak na przykład w Polsce, że Adam W. pomalował pociąg. W Nowym Jorku lecą na grubo. Poza tym chodzenie po torach nie jest bezpiecznym zajęciem. Dwa lata temu było głośno o dwóch Francuzach, którzy chcieli pomalować metro i niestety wpadli pod pociąg. Dużo było o tym w newsach. Obaj zginęli na miejscu. Na szczęście takie wypadki zdarzają się bardzo rzadko, ale jednak się zdarzają i one też zniechęcają. Władze na poważnie zajmują się tematem malowania kolejek – są tworzone foldery, pliki, analizują nagrania, prowadzą dochodzenia.

Nowojorskie legendy?

Jeśli chodzi o działania na metrze, to podobno jest tylko dwóch typów, którzy mogą nazywać się prawdziwymi kingami. Najebali tego tyle, że głowa mała. Nikt nie ma prawa się do nich porównywać. Malują do tej pory, są stawiani wyżej niż ci, którzy zaczynali w latach 70. Tamci w zdecydowanej większości malowali około 10 lat i odchodzili na emeryturę. Ci napierdalają non stop od ponad 30 lat. Są dobrymi ziomkami Fat Joe, który – swoją drogą – dobrze wie, co dzieje się na kolejkach. Sam był przecież grafficiarzem. Z tego co zauważyłem, to Seen jest tutaj wciąż bardzo szanowanym graczem. Tytułuje się go w Nowym Jorku legendą, kingiem, postacią kultową, ikoną. Nie o wszystkich wyraża się tu w ten sam sposób. Przeczytałem kiedyś w wywiadzie zajebistą rzecz – „Jeśli podobają ci się kogoś obrazki, a później poznajesz ich autora i przypadkiem okazuje się ciulem, to momentalnie przestają ci się podobać jego prace”. I zdaniem niektórych osób coś w tym jest. Będąc w Nowym Jorku usłyszałem – mimo wszystko – zabawną anegdotkę. Historia dotyczyła jednego z malarzy, który przed laty sporo malował. Gość, kiedy tylko się dowiadywał, że ktoś pomalował metro,  lubił wpierdalać im jakieś paranoje, że policja ich śledzi, że ktoś za nimi chodzi. Nie wiem, czy jest to spowodowane nadmierną ilością spożywanej marihuany czy zazdrością. Generalnie paranoja i dziwne wkręty to idealne słowa opisujące lokalnych graczy. Większość tych ludzi to ściemniacze, złodzieje i chuj wie kto. W Nowym Jorku takich ludzi jest pełno. W Polsce jest luz, bo tutaj ludzie jeszcze mają honor i kierują się jakimiś zasadami. W Stanach? Ponoć sami popierdoleńcy, life of crime. Zresztą, to przecież nie bajki, że kiedyś za malowanie kolejek zabierali się prawdziwi gangsterzy – tacy z krwi i kości. Nikt więc nie powinien być zdziwiony, że niektórzy mają w domu broń i inne tego typu wynalazki. Nie wiem, czy Cope2 był gangsterem, czy tylko na takiego pozował, ale na własnej skórze przekonałem się o tym, że to gość, który w Nowym Jorku nie ma szacunku. Jest traktowany jak śmieć. Mało kto mówi o nim pozytywnie, bo poszedł na współpracę z policją. Jeśli ktoś decyduje się na współpracę z policją, to jest to podróż w jedną stronę. Trudno się wywinąć z takiej operacji.