Tats Cru: Policja robiła naloty na nasze biura. Wywiad z legendą nowojorskiej sceny graffiti.

Jak zauważyliście (albo i nie) bardzo emocjonalnie podchodzę do tych wszystkich wywiadów z Alchemistami i innymi ludźmi zza wielkiej wody. Oczywiście nie uważam takiego podejścia za wadę, ale czasami pisząc wstęp, ta emocjonalność mnie blokuje, bo ważę każde słowo i chcę, by wszystko brzmiało jak należy. No i właśnie teraz jestem totalnie zblokowany, a jednak coś tu napisać wypada. Z dotarciem do Tatsów nie miałem większego problemu, problemem było wyciągnięcie od nich (a właściwie od niego, bo to wywiad z jednym z ich reprezentantów) ciekawych odpowiedzi, ale na szczęście i to się udało. Są więc anegdotki o Fat Joe, Big Punie, o momencie, kiedy zdecydowali się rzucić pracę dla graffiti i o ich dzisiejszym podejściu do nielegalnego graffiti. W tle przewija się obraz bandyckiego, bezlitosnego i dusznego Bronxu, na którym poległo wielu ich znajomych.

Wiele osób twierdzi, że pionierem nowojorskiego graffiti jest TAKI 183, który podobno pierwsze tagi kreślił już pod koniec lat 60. Zgadzasz się z tym?

Bio (Tats Cru): Muszę się zgodzić z takim stwierdzeniem. Nie mam wiedzy na ten temat z pierwszej ręki, bo wtedy nie malowałem, to nie moje czasy. Jeśli się nie mylę, to sam Taki powiedział kiedyś, że gdy zaczynał malować, to widział na mieście inne tagi – np. Julio 204. Więc wiesz, tylko starsi znają odpowiedź na to pytanie. Myślę, że musimy polegać na informacjach, które zostały przekazane przez pionierów, którzy faktycznie tam byli i aktywnie malowali.

To jeśli już o „tamtych” czasach. Jak film „Style Wars” wpłynął na nowojorską scenę?

To film o ówczesnej scenie graffiti, więc nie wiem, jaki miał wpływ na Nowy Jork, ale na pewno zainspirował wiele osób do malowania. Ludzie występujący w filmie stali się w pewnym sensie gwiazdami. Dzieciaki marzyły o takiej sławie.

Czym dla biednych dzieciaków z Bronxu było kiedyś graffiti?

Graffiti było idealnym zajęciem dla dzieci, które nie miały zbyt wiele do roboty. Pozwoliło im się wyrazić, dało im poczucie tożsamości i dumy. Mogły zabrać głos i wypowiedzieć się w imieniu tych, którzy na co dzień tego głosu nie mieli. Mogli być zauważeni i poczuć się wyjątkowo.

A jeśli już o wyjątkowości. Domyślam się, że w Nowym Jorku nie brakowało wyjątkowych sytuacji.

Dorastanie w Nowym Jorku wiązało się z wieloma niebezpiecznymi sytuacjami. Byliśmy w samym środku strzelanin, unikaliśmy ołowianych kul, byliśmy świadkami wielu pobić czy sytuacji, gdy jeden koleś dźgał drugiego nożem. To oczywiście wykracza poza kulturę graffiti, ale w środowisku też dochodziło do podbramkowych akcji. Nie ma co ukrywać, że grafficiarzami byli również bandyci, więc pobicia czy kradzieże (na przykład farb) były na porządku dziennym. Wiesz, malując metro, musieliśmy uważać na „trzecią szynę”. Pamiętam, jak kiedyś malowałem obrazek na wagonie. W pewnym momencie kolejka ruszyła i prawie wpadłem na tory. Uratowałem się, bo udało mi się złapać łańcuchów przymocowanych do wagonu. Miałem dużego farta, bo z drugiej strony nadjeżdżał pędzący pociąg. Na szczęście nic wielkiego mi się nie stało.

A mógłbyś się podzielić jakąś anegdotką o Fat Joe z czasów, gdy nie był jeszcze gwiazdą rapu?

Poznaliśmy się na początku lat 90. na jakiejś imprezie hiphopowej. To było na chwilę przed premierą jego pierwszego albumu „Represent”. Tagował wtedy Crack. Znaliśmy kilku gości, którzy wywarli na niego wpływ w dziedzinie graffiti, gdy zaczynał. Jest spoko gościem. Byliśmy dobrymi ziomkami i spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Miał też obok siebie hardą ekipę, która zajmowała się… różnymi rzeczami. Nim stał się gwiazdą, prowadził zupełnie inne życie. Tu postawmy kropkę. Pewne rzeczy nie powinny być upubliczniane.

A są jakieś tematy z życia Big Puna, którymi możesz się podzielić?

Poznałem go dzięki Joe. Pamiętam, że byłem mega rozbawiony, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem jego dziwną fryzurę – taką z pojedynczym warkoczykiem, ale nic mu nie powiedziałem (śmiech). Big Pun był zabawnym gościem, taki sympatyczny żartowniś. Miał sporą nadwagę, ale nikt się z niego nie śmiał, bo był bystry i miał ostre riposty. Potrafił kogoś w moment zgasić i tak obrócić sytuację, że wszyscy się z takiego osobnika śmiali (śmiech). Pamiętam, jak kiedyś opowiadał nam historię związaną z jakimś filmem, w którym miał wystąpić. Miał tam wykonać… akrobacje. To było śmieszne, bo był tak duży, że miałem nawet problem to sobie wyobrazić. Ale wiesz co? Myliłem się, bo zrobił to! Wykonał tę akrobację. Nie pamiętam już tytułu tego filmu, ale można go pewnie gdzieś znaleźć w internecie.

Pytam o Puna, bo raz na jakiś czas malujecie obrazki upamiętniające zmarłych artystów.

Myślę, że to zaczęło się w dość naturalny sposób. Wiesz, mam wrażenie, że takie murale początkowo zarezerwowane były dla celebrytów i bardzo ważnych osobistości. W społeczności hiphopowej takich rzeczy się raczej nie malowało. Wszystko zaczęło się, kiedy malowaliśmy obrazek na osiedlu nad Bronx River. Podszedł do nas typ i zapytał, czy moglibyśmy napisać imię jego brata, bo niedawno został dźgnięty nożem i zmarł. Zrobiliśmy więc małą wstążkę i serce – coś w rodzaju starych projektów tatuaży. Umieściliśmy jego imię na wstążce, a pod spodem rok urodzenia i datę śmierci. Namalowaliśmy to i tak naprawdę jakoś bardzo się nad tym nie zastanawialiśmy, po prostu zrobiliśmy kolejny obrazek – takie było nasze podejście. Kilka tygodni później przyszedł do nas ktoś inny i powiedział, że widział, co zrobiliśmy dla tamtego gościa i chciał, byśmy namalowali coś podobnego dla jego zabitego kuzyna. To był pierwszy raz, gdy namalowaliśmy całą ścianę poświęconą osobie, która odeszła. Styl był pod wielkim wpływem graffiti. Coraz więcej osób trafiało na nasze obrazki i nagle wszyscy zaczęli się z nami kontaktować, byśmy robili ściany dla członków ich rodzin lub przyjaciół. W pewnym momencie takie malowanie zrobiło się dla nas – nazwijmy to – trudne, dziwne.

Dlaczego?

Ponieważ na początku malowaliśmy dla osób, które znaliśmy lub były znajomymi naszych ziomków, a później już też dla obcych. Nieraz musieliśmy usiąść z ich bliskimi do rozmowy, by uzyskać od nich jakieś informacje, by każda ściana była wyjątkowa i coś za sobą niosła. Najbardziej znane murale, które zrobiliśmy to ściana Tony’ego Montany – znalazła się z tyłu okładki debiutanckiego albumu Fat Joe, bo był jego bliskim przyjacielem. Słynna jest też ściana dla Big Puna, zrobiona po jego śmierci w 2000 roku.

W którym momencie uznaliście, że graffiti będzie głównym źródłem dochodu ekipy Tats Cru?

Około 1993 roku zdecydowaliśmy się malować na pełen etat, bo robiliśmy coraz więcej prac. To było mega czasochłonne i mieliśmy problem pogodzić graffiti z normalną pracą, więc z czasem rzuciliśmy robotę na etacie i na dobre zajęliśmy się malowaniem. Wcześniej bywało tak, że malowaliśmy całą noc, a następnego ranka szliśmy do pracy co w pewnym momencie, jak się pewnie domyślasz, było bardzo męczące. W końcu zdecydowaliśmy się podjąć ryzyko i założyliśmy własną firmę. Nie powiem ci dziś, że te wszystkie lata były łatwą drogą, bo bywały momenty, kiedy było źle, ale wiem jedno – to na pewno najlepsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjęliśmy. Przełomowym momentem był 1995 rok, gdy podjęliśmy współprace z korporacjami – takimi jak na przykład Coca Cola. Wcześniej malowaliśmy małe sklepiki oraz pamiątkowe murale. Fajnym momentem było też podjęcie współpracy z Smithsonian Institute w Waszyngtonie.

Czy na przestrzeni tych wszystkich lat zmieniło się twoje podejście do nielegalnego graffiti?

Od niego zaczynaliśmy, więc na zawsze będziemy szanować tę kulturę i wspierać ludzi, robiących nielegalne ściany i kolejki. Gdy zdecydowaliśmy się na otwarcie biura i zarejestrowanie działalności, a co za tym idzie podania do publicznej wiadomości, kim jesteśmy i gdzie można nas znaleźć, musieliśmy zaprzestać robienia nielegalnych rzeczy. Policja robiła naloty na nasze biura, musieliśmy wydawać pieniądze na prawników, a im jestem starszy, tym mam mniejszą ochotę na zawracanie sobie głowy kontaktami z psami i sądami. Odpowiem tak – szanujemy zagorzałych writerów, którzy każdej nocy ryzykują wiele, a w zamian nie spotyka ich żadna nagroda. Robią to dla zwykłej przyjemności i chęci trzymania korony króla.

Możesz powiedzieć ile osób, należy dziś do ekipy?

Tutaj nic się nie zmieniło. Każdy, kto był częścią Tats, nadal jest częścią rodziny. No dobra – odpadły z dwie osoby, ale nie mam zamiaru się w to zagłębiać. Większość członków ekipy wycofała się z malowania, została nas tylko garstka, ale cały czas sprawiamy, że nasza nazwa jest widoczna na ścianach. Na koniec powiem, że jednym z największych osiągnięć hip-hopu jest dla mnie moment, kiedy usłyszałem go w radiu. To było coś wspaniałego. Teraz jest wszędzie, ale warto pamiętać, że kiedyś tak nie było.

Shout out to Monika.