photo credits: Forin podczas roboty. Druga połowa lat dziewięćdziesiątych
Mieliśmy wtedy zasadę, że co tydzień chodzimy malować miasto. Trzymaliśmy się tego przez długi czas. Wymieniał się skład, ale ja starałem się być zawsze – mówi mi Forin, z którym rozmawiam o malowaniu i pracy w „Ślizgu”.
Czy magazyn „Ślizg” odgrywał w twoim życiu szczególną rolę?
W „Ślizgu” pracowałem między 2002, a 2004 rokiem. Na początku pełniłem funkcję grafika, następnie szumnie nazwaną funkcję dyrektora artystycznego. Moja praca polegała na tym, że miałem znikomy wpływ na wygląd pisma. W rzeczywistości na końcu drogi był właściciel, który miał bardzo dobrze wyrobione zdanie na temat tego, jak to pismo powinno wyglądać.
Na czym dokładnie polegała twoja praca?
Można powiedzieć, że była to praca marzenie. Jeśli pamiętasz pierwsze części Jackass, to tak właśnie wyglądała praca nad „Ślizgiem”. Dwadzieścia trzy dni imprezy i siedem pracy dzień i noc, aby zdążyć z oddaniem numerem do drukarni. Fajna była ta sprawczość i świadomość, że tworzymy pismo o tak dużej sile rażenia w kwestii nakładu. Byliśmy w każdym kiosku „Ruchu”, a jeśli nie, to nasi czytelnicy wymuszali pojawienie się tytułu w sklepie. Ciągle dopytywali – „Czy jest już Ślizg?”. Miałem 23 lata, bardzo dobrze zarabiałem – i jak się później okazało o wiele więcej niż w późniejszych latach. 3500 złotych na rękę dwadzieścia lat temu plus dodatkowe pieniądze ze zleceń? Nie wiedziałem, co z nimi robić. Ale to był skutek uboczny. Wtedy liczyło się coś innego. Dzięki pozycji pisma uczestniczyłem w wielu fajnych projektach.
Masz na myśli na przykład współpracę z Łyskaczem z zespołu Mor W.A.?
Tam się poznaliśmy. Razem przebujaliśmy się kilka lat, tworząc podwaliny pod moją przyszłą samodzielną działalność artystyczną. Wtedy też powstała (dosłownie w redakcji „Ślizgu”) okładka płyty „Dla Słuchaczy”. Chłopaki mieli studio nad naszą siedzibą i wszystko potoczyło się naturalnie. Dobrze dogadywał się z Kowalem (redaktorem naczelnym magazynu – przyp. Dusty). Często wpadał na pogaduchy. Zresztą nie tylko on, bo do redakcji wszyscy mieli blisko. Mieściliśmy się w samym centrum zdarzeń, na Śródmieściu Południowym, gdzie wtedy znajdowała się drukarnia „Życia Warszawy”. Łyskacz pewnego dnia zapytał mnie, czy pomógłbym im przy okładce albumu. Do dziś pamiętam tę amatorską sesję zdjęciową w moim pokoju w redakcji. Zdjęcie frontowe zrobiliśmy na bazie krzesła, kartonu z wyciętymi dziurami i oczywiście rękoma Wigora. Typografia robiona była ręcznie – wszystkie napisy powstały za pomocą markerów, rysując po zdjęciach. Praca w „Ślizgu” połączona z robieniem okładek płytowych to było coś, co wiedziałem, że chcę robić w przyszłości. Trochę z przypadku, a trochę ze szczęścia. Grunt, że szczerze. W ogóle przypomniał mi się teraz dzień, kiedy mnie zwolnili z pracy.
Opowiadaj.
Powodem była… niesubordynacja. Nie pamiętam, co się dokładnie stało, ale przypominam sobie tę dumę, z jaką wychodziłem z biura z kartonem wypchanym moimi rzeczami. Wszystko wyglądało niczym w amerykańskim serialu. Najfajniejsza, ale też najgłupsza akcja, jaką w życiu zrobiłem.
Coś jeszcze dodasz?
Traktowałem tę robotę jako przygodę. Faktem jest, że nie było innych pozycji na rynku, które mogłyby nam zagrozić nakładem czy wynikami sprzedaży. To było też pierwsze pismo, które regularnie prowadziło dział graffiti. Przejąłem go, kiedy tylko znalazłem się w magazynie. Moim pomysłem było powiększenie działu do parunastu stron i organizacja współpracowników dedykowanych wyłącznie do pracy w dziale. Wyodrębniliśmy go stylistycznie z całego magazynu i nadaliśmy mu kształt oddzielnego magazynu, który można było wyrywać ze środka czasopisma. Tak powstał „Handmade Magazine”. Tych, których nie interesowało nic poza graffiti, mieli magazyn dla siebie, resztę mogli wyrzucić. Magazyn w tym okresie ewoluował, jeśli chodzi o zawartość – np. rolki ustąpiły miejsca deskorolce, a w okresie zimowym snowboardowi. Można było znaleźć świetne recenzje, wywiady, jak i oczywiście komiks „Jeż Jerzy”. Za mojej kadencji tworzył go super kolektyw ludzi, z którymi do dzisiaj się koleguję.
A jak wspominasz swój pierwszy kontakt z magazynem z perspektywy czytelnika?
Nie miałem z nim za dużej styczności, bo nie wszedłem do środowiska hiphopowego ze świata deskorolki czy rolek.
Z której więc drogi skręciłeś w stronę hip-hopu?
To był czas, gdy nie odróżniałem jeszcze rapu od hip-hopu. Najważniejsze było wspólne spędzanie czasu ze znajomymi. Ja i większość moich znajomych spędzaliśmy swoje dzieciństwo w realiach, w których sami musieliśmy sobie organizować wolny czas. Otaczająca nas rzeczywistość była bardzo szara, może stąd pierwszy kontakt z farbami? Na sto procent pomogła mi w tym otoczka i profil mojego liceum, czyli liceum plastycznego na Muranowie. Pierwszą osobą, która pokazała mi puszkę w sprayu, był Viet z WTK, a z osobami, z którymi poznałem się w liceum byli bracia Lange (Lange&Lange to znane polskie biuro projektowe, stworzone przez dwóch braci – przyp. Dusty). Następnie dołączyło do nas jeszcze parę osób i wspólnie stworzyliśmy pierwszą ekipę D17. Początek lat 2000 to ciągłe wyjazdy i malowanie w całej Polsce. Poświęciłem temu bardzo dużo czasu, graffiti wypełniało praktycznie całe moje życie – oczywiście często kosztem nauki. Zbiegło się to z czasem, gdy Warszawa zaczęła tętnić hip-hopem. Na ulicach i pociągach panowała rywalizacja. Wszystko odbywało się w podziemnej atmosferze. W większości przypadków nie znaliśmy swoich imion i nazwisk, ale doskonale znaliśmy swoje tagi i osiągnięcia.
Na czym dokładnie polegała ta rywalizacja na ulicy, o której wspominasz?
Na tym, kto zdominuje najlepsze miejsca w Warszawie pod względem sreber. Nigdy nie byłem fanem malowania pociągów, bo ich za często… nie widziałem. Do szkoły jeździłem głównie autobusami, stąd zamiłowanie do ozdabiania ulic. Przy okazji mam jedną anegdotkę.
Na to zawsze jest miejsce na mojej stronie.
Mieliśmy wtedy zasadę, że co tydzień chodzimy malować miasto. Trzymaliśmy się tego przez długi czas. Wymieniał się skład, ale ja starałem się być zawsze. W tej konkretnej akcji udział brali Amino, Teraz, no i ja. To była sytuacja jak z podręcznika. Rozkręceni powodzeniem na poprzednich akcjach w niezłych miejscach, (byliśmy bezpośrednio po chromie na Politechnice) pojechaliśmy malować okolice ronda ONZ. Podszedłem do ściany znajdującej się bezpośrednio za przystankiem i zacząłem rozrysowywać Forina. Usłyszałem od Amina, bym na chwilę przestał, bo akurat przejeżdżał Polonez z pięcioma burakami w środku. Nie robiło to w tym rejonie większego wrażenia, bo w podziemiach Pałacu Kultury znajdowała się melina. To było powszechne. Olałem więc temat i zacząłem malować. Nie minęła minuta i wyrosło za mną trzech kolesi. Jeden złapał mnie za bark, a dwóch wystartowało do chłopaków. Krzyknęli – „Stój, komenda rejonowa policji”. Złapali mnie na gorącym uczynku. Okazało się, że to te buraki z Poloneza. Typowa gadka – „Skąd jesteście? Co robicie?”. To był koniec lat 90., więc oni naprawdę mieli wtedy większe problemy w Warszawie niż ganianie za małolatami z puszkami.
No tak, to był dość krwawy i kryminalny okres.
Wezwali radiowóz. Mieli nas wieźć na dołek. Czekaliśmy na kolubrynę, ale nic nie przyjeżdżało. Tego dnia Legia miała swój mecz, więc na mieście działo się sporo. Finalnie nikt po nas nie chciał przyjechać. Nasze spotkanie z kryminalnymi okazało się na tyle owocne, że nie mieli, co z nami zrobić. Asy wywiadu postanowiły nas wypuścić. Skończyło się na „spierdalaj, Picasso”. Byli na tyle rozgarnięci, że wsadzili puszki do śmietnika. Obszedłem budynek i je wyciągnąłem. Dało mi to tyle adrenaliny, że tej samej nocy pojechaliśmy jeszcze na Saską Kępę. Zrobiłem tam duże srebro Dorota – imię mojej ówczesnej dziewczyny. Do domu wróciłem nad ranem. Srebro powstało przy przystanku Saska, przed jej liceum… Przynajmniej ktoś miał prezent.
Ty dostawałeś jakieś prezenty od losu robiąc panele?
Pamiętam jedną historię. Druga w nocy, Dworzec Zachodni. Dwa pierwsze tory były zajęte do połowy, a na trzecim stała pięknie wystawiona pomarańcza. Zaczęliśmy malować. Zdążyłem zrobić rozrys, nagle poczułem, jakby zniknęły wszystkie otaczające mnie dźwięki. Głucha cisza jak po wejściu do pokoju nagrań. W pewnym momencie popatrzyłem na kolegę, on na mnie. Na jego twarzy zauważyłem przerażenie, krzyknął „spierdalamy, przypał”. W naszym kierunku biegło z dwóch stron kilku sokistów. Zrobili na nas zasadzkę. Miałem gonitwę myśli i przymus wybrania kierunku ucieczki. Zaczęliśmy biec do kładki i drogi między działkami. Kolega krzyknął „tylko traf w kładkę”. Biegłem, ile miałem tylko sił w nogach. O niczym innym nie myślałem, chciałem tylko uciec. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że przecież mogliśmy wpaść w jedną z otwartych studzienek, których tam nie brakowało. „Stój, bo strzelam. Straż ochrony kolei”. Nic sobie z tego nie zrobiłem i biegłem dalej. Drogę przecinały mi promienie latarek sokistów. Wyleciałem jak z procy na wysokości stacji benzynowej, przeleciałem przez nią i wbiegłem na trasę, przeskakując przez barierki. Przeskoczyłem przez płot i rzuciłem się w krzaki. Szukali nas jeszcze przez jakąś godzinę. Wtedy po raz pierwszy zwymiotowałem ze zmęczenia. Leżałem w krzakach i rzygałem. To była pierwsza taka moja ucieczka.