Sheek Louch, Jadakiss i Styles P podczas bitwy z Dipsetami w 2021 roku.
Zacznę od truizmu – rywalizacja ma to do siebie, że jeden wyjdzie z niej obronną ręką, a drugi nie. Hip-hop (podobnie jak inne środowiska zdominowane przez egocentryków) był, jest i będzie sztuką rywalizacji. Każdy chce mieć na ścianie złote płyty, odebrać największą liczbę Popkillerów, jeździć najlepszymi samochodami i mieć nabite sociale. To normalne. Nie ma w tym niczego złego. Czymś złym jest fakt, że raperom przestało się chcieć rywalizować o to, co w moim mniemaniu powinno być dla nich najważniejsze – o pisanie błyskotliwych tekstów i granie porywających koncertów – takich z pomysłem, absorbujących ludzi pod sceną. Stępili swój rapowy pazur. Zbyt często zachowują się jak influencerzy, którzy dla zasięgów zrobią wiele. Wiem, że bez tego się nie da, no ale… No bo może mi coś umknęło, ale zawsze wydawało mi się, że raper w pierwszej kolejności jest od rapowania. Wszystkie inne aktywności to ważne, ale jednak tylko dodatki składające się na wizerunek jego marki, muzycznego przedsiębiorstwa.
Średnio mnie interesuje czy raper ma różowe włosy, obcisłe spodnie, reklamuje piwo, czy może zakłada na siebie bluzę za 5 tysięcy euro. Niech zarabia, na czym chce i wygląda, jak mu się tylko podoba. Totalnie nie robi mi to różnicy, ale jeśli uważa się za rapera, to ja wymagam od niego, by potrafił odnaleźć się na każdym bicie, umiał pisać kąśliwe puenty i robić na scenie coś więcej niż tylko chodzić z jednego kąta na drugi. „Zróbcie hałas”. Nuda. W głowie mi się nie mieści, że Youtuber wysłał Kaliego na kilka miesięcy do kąta, a ten nie potrafił nic z tym zrobić, więc wybrał ulubiony patent raperów (oczywiście po konsultacji ze swoimi menedżerami), czyli przemilczeć temat.
Nie zliczę już, ile razy widziałem wydarzenie, które odbyło się trzy lata temu w Madison Square Garden. Wtedy naprzeciw siebie stanęły nowojorskie gwiazdy, ludzie z dorobkiem i bogatymi dyskografiami – The Lox i Dipset. Panowie poszli na muzyczne pięści i wzajemnie się nie oszczędzali, ale z szacunkiem, z podaniem ręki, bez przedszkolnego zachowania i bez obawy o to, co następnego dnia wyciągnie jeden lub drugi średnio rozgarnięty internauta. Wiem, że zaraz podniosą się głosy, że przecież Polska, to nie Stany, że tam jest inna kultura, publika, mental i inne wszystko. Ale z drugiej strony, dlaczego mam nie porównywać krajowych raperów do tych z Ameryki, skoro wszyscy pytani o inspiracje wskazują właśnie na te zza wielkiej wody? To goście z USA od zawsze są u nas drogowskazami i studnią pełną inspiracji.
Dlaczego u nas nie ma miejsca na takie historie? Może dlatego, że porażki i wpadki się zbyt demonizowane, rozdmuchane i podchodzi się do nich w stu procentach na serio. Rymowanka Peji w programie „Żywy Rap” czy wyciągnięty po latach słynny freestyle Eldo idealnie podsumowuje temat. Stało się, trudno. Przecież fakt, że Wena dostał na scenie bęcki od VNM-a, nie oznacza tego, że jest słabym tekściarzem, nie przekreśla też jego dyskografii i nie ma znaczącego wpływu na odbiór jego kolejnej płyty. Więc o co chodzi? Przegrał na scenie, ale podjął rękawice. Bardziej szanuję takich gości niż typów, którzy zamykają się w swoich instagramowych banieczkach, w których nie ma miejsce na jakąkolwiek krytykę. Bo raperzy boją się krytyki jak ognia, nie radzą sobie z nią, ale i nie są do niej przyzwyczajeni. Fani i dziennikarze (najczęściej też fani) ich rozpieścili.
Nie chcę, by tekst miał wydźwięk, jakby pisany był przez starego marzyciela, bo ani stary nie jestem, ani nie bujam w obłokach, ale naprawdę któregoś dnia chciałbym zobaczyć na scenie przekomarzających się ze sobą i rywalizujących na zdrowych warunkach, nie wiem… załogantów z JWP i Donguralesko z ziomkami. Bez chujów, bez złej krwi, bez stawiania barykad. Największe hity. Dystans. Czysto zajawkowa sytuacja. Bo muzyka bez pasji idzie donikąd, a tchórz to nie raper.