zdjęcie pochodzi z profilu artysty na facebooku
Józef Skrzek i jego Silesian Blues Band byli w latach 70. ambasadorami polskiej muzyki na świecie. Obecnie jest postacią pozamedialną i funkcjonuje z dala od głównego nurtu. Od dawna nie jest na pierwszym planie, ale wciąż nagrywa kolejne albumy i mimo podeszłego wieku nie potrafi się odkleić od muzyki. To twórca, który naprawdę coś widział i przeżył, a rozmowy z nim są niezwykle wartościowe i inspirujące. Ostatnio się o tym przekonałem. Miałem okazję przegadać z nim kilkadziesiąt minut. Fragment tej rozmowy trafił na stronę Gazety Wyborczej i – z tego co udało mi się dziś ustalić – nie był to nasz ostatni wywiad. Kiedy zeszło nam na temat sampli, dumnie wyznał, że „mnie też przecież samplowali ludzie ze świata hip-hopu – DJ Shadow, Madlib, PMD, Buckwild (kawałek ze Snoopem), DJ Krush. No i ci z Polski – Molesta, Peja, Zipera, Paktofonika i Pezet”.
Na dobitkę dorzucam anegdotkę o… Bobie Marleyu, z którym dzielił scenę w lipcu 1978 roku na duńskim festiwalu Roskilde. Występ Jamajczyka był oczywiście wydarzeniem wieczoru. Po nim na scenie zjawili się muzycy z Silesian Blues Band. Gdy Marley skończył koncert, do wyjścia na scenę przygotowywali się Józef Skrzek i jego koledzy. Bob Marley jakoś dowiedział się, że Józef akurat tego dnia świętował swoje trzydzieste urodziny, wrócił więc na scenę i odśpiewał mu… „Happy Birthday”. Na tym się nie skończyło. Miał dla niego jeszcze prezent, jointa. W jednym z wywiadów Józef Skrzek wspominał te wydarzenie – „Zapalił, podał mi, żebym się sztachnął. No dobra, to żech się sztachnął, tak od serca. We łbie mi się zakręciło tak, że aż se usiadłem na dupie. Byłem zielony na twarzy, Marley się śmiał, a po chwili chłopaki musieli mnie cucić, bo za 10 minut mieliśmy być na scenie”.