fot. materiały prasowe
„Panie Marcinie, okazuje się, że my będziemy z Michałem w Katowicach, więc nie musi pan przyjeżdżać do Warszawy, nie róbmy popeliny. (śmiech) Proszę o kontakt w poniedziałek i ustawimy spotkanie na wtorek lub środę” – powiedziała mi kilka dni temu żona Michała Urbaniaka. Miła, ale i bardzo konkretna kobieta. No to piszę wczoraj SMS-a o 16:00, ale nic jeszcze nie wiadomo, trzeba dzwonić po 20:00. „Oj, może być problem” – słyszę. „Okazuje się, że mamy tutaj więcej aktywności. Może zrobimy ten wywiad w innym terminie?… Albo proszę poczekać”. W tle słyszę: „Michał, ten wywiad jeszcze, o którym ci mówiłam…”. Po chwili informacja w słuchawce: „Panie Marcinie, pan mówił, że mieszka niedaleko, więc może pogadacie sobie dzisiaj, tak za godzinkę, o 21:30. Działamy?”. „Oczywiście, że tak” – rzuciłem bez namysłu. Po kilkunastu minutach siedziałem już w aucie z dyktafonem w kieszeni i z myślą w głowie: „kurwa, jak za godzinę?”. Ale nic, jadę do wyznaczonego hotelu. Stres jak chuj – przyznaję. Jestem na miejscu. Po kilku minutach w hotelu zjawia się pan Michał Urbaniak. Jego strój od razu przyciąga wzrok ludzi. Niektórzy patrzą na niego z uśmiechem na twarzy, niektórzy ze zdziwieniem. Patrzą wszyscy. Szukamy odpowiedniej przestrzeni dla naszej rozmowy. Małe zamieszanie z obsługą hotelu, ale po chwili siedzimy przy kawie (ja) i winku (mój rozmówca). Można działać. „Muszę przyznać, że jestem mega zestresowany. Nie będę udawał”. „No co ty! Nie ma czym” – powiedział, totalnie wyluzowany, Michał Urabaniak. Po chwili wyciągnął w moją stronę zaciśniętą pięść i dodał: „Żółwik”. No to żółwik. Dyktafon odpalony… Efekty pod tym linkiem.