Kiedy wróciłem do domu ze swojego pierwszego „Hip-Hop Kempu”, zauważyłem, że w reklamówce – z kupionymi tam winylami – mam jakieś naklejeczki. Okazało się, że mili ludzie z hhv.de postanowili obdarować mnie drobnymi gratisami. Pamiętam, że wśród okładek, które trafiły na vlepki były m.in.: „Carte Blanche” Phat Kata (swoją drogą singiel „Cold Steel” z Elhzim i J Dillą na bicie to czołg), „Ode to the Ghetto” Guilty Simpsona czy „Port Authority” Marco Polo. Okładki bezmyślnie nakleiłem na głośnik i dopiero po kilku miesiącach przyszło mi do głowy, by może jednak sprawdzić te poszczególne krążki. Dlatego przeszukałem sobie internet i w końcu natrafiłem na jakiegoś ripa albumu Marco Polo. Zawartość „Port Authority” z miejsca mnie poraziła. Naturalną więc była decyzja o dorwaniu longplaya na wosku. Niestety nie miałem wtedy na to większych szans i zaległości nadrobiłem dopiero kilka lat później. Przy okazji dorzucając jeszcze do kolekcji inne krążki Marco: „PA2: The Director’s Cut”, „The Exxecution”, „Newport Authority 2”, „Rare Instrumentals Volume One” (za remix do „Push Tru” powinien zgarnąć wszystkie muzyczne nagrody, jakie są przewidziane dla producentów) i oczywiście „Double Barrel” nagrany do spółki z – dobrze znanym krajowym słuchaczom – Torae. I w sumie przy tym ostatnim albumie, a właściwie singlu, który go promował, chciałem się na chwilę zatrzymać.
Rok 2009 dla wytwórni Duck Down Records był dobry. Dali światu wspólny projekt Krs-One’a i Buckshota, debiut Skyzoo, solówkę B-Reala czy solo od Steele’a. Na wspomnianych krążkach wartościowych numerów nie brakuje. Zresztą nigdy nie brakowało ich w katalogu nowojorskiego labelu. Dlatego to, co za moment napiszę, może i jest dość śmiałym zdaniem, ale co tam… Singlowe „Double Barrel” to najlepszy kawałek, jaki kiedykolwiek został ostemplowany logiem Duck Down. Tutaj wszystko się zgadza. Marco zaserwował brzmieniowe szaleństwo. Kłania się ludziom, którzy inspirowali go przed laty do łapania za MPC i słuchaczom wracającym do najlepszych kawałków nowojorskich producentów. Zrobił podkład, który z jednej strony brzmi czysto, a z drugiej ma zakurzone produkcyjne naleciałości jego starszych kolegów. Udało mu się więc zachować brudny, nowojorski charakter, ale podlał go własną muzyczną wrażliwością. No i nie wolno zapominać o specjalności szefa kuchni, czyli potężnym basie łamiącym każdy kark. Myślę, że nie ma w grze producenta, który powstydziłby się takiego brzmienia. Całość dobitnie oskreczowana została przez mistrza w swoim fachu: DJ-a Revolution’a. No i Torae, który idealnie odnalazł się w kawałku i współgra ze swoimi kanadyjskim muzycznym partnerem, raz po raz przecinając – niczym skalpel – podkład słowami. Śmiało można napisać, że Torae instynktownie czuł, o co chodziło producentowi mieszkającemu na Brooklynie.