Nie ma co ukrywać – zaniedbałem trochę prowadzenia na stronie cyklu „To nie jest wywiad”. No bo niby, jak inaczej skomentować fakt, że ostatni odcinek pojawił się tutaj… w marcu 2019 roku? Cóż, warto chyba przejść z tym do porządku dziennego i skoncentrować się nad dzisiejszą odsłoną. Długo zastanawiałem się nad tym, kogo po tak długiej przerwie, zaprosić do tego cyklu. Wpadłem na pomysł, by odezwać się do Radka Miszczaka – czyli współautora najważniejszej książki w moim życiu (nie wiem, czy to akurat dobrze o mnie świadczy): leksykonu „Beaty, Rymy, Życie”. Radek się zgodził, a co mi powiedział, możecie przeczytać poniżej.
Spotkanie z Guru bardzo przeżyłem, gdyż: Odbyliśmy je w 2003 roku, czyli w czasach, kiedy granica między artystą i fanem była nieporównywalnie większa od dzisiejszej. Teraz poprzez Instastory możesz być codziennie w kuchni twojego idola, a za odpowiednią dopłatą kupić sobie bilet na koncert z opcją selfie z ulubieńcem. Wtedy miałeś z nim kontakt głównie poprzez to, co rapował na płytach, lub co powiedział w wywiadach (a wcale nie było do nich też dużego dostępu w Polsce). A Guru, obok m.in. Aceyalone i Taliba Kweli, był jednym z raperów, których teksty drukowałem sobie z ohhla.com na kartkach a4 i analizowałem z każdym odsłuchem (jakie to piękne było mieć czas na takie rzeczy). To była dla mnie prawdziwie ikoniczna postać i nawet nie wiem, czy nie bardziej ze względu na trzy części „Jazzmatazz”, dzięki którym odkryłem i pokochałem soul i jazz, niż na dyskografię Gang Starr. Dziś pewnie dostałbym ksywę sajko, gdyż oprócz analizy zasadniczych nagrań także śledziłem jego wszystkie gościnne nagrywki u rzeszy innych artystów. Guru w końcu, ksywa zobowiązuje. Swemu nastoletniemu uwielbieniu dałem zapewne wyraz podczas wywiadu dla śp. miesięcznika „Klan”, który przeprowadziłem z Guru i Preemo w grudniu 2003 roku w warszawskim hotelu Sheraton. Nasza rozmowa przeciągnęła się bardzo poza planowany grafik i była najbardziej pełną hiphopowej, esencjonalnej treści, jaką kiedykolwiek odbyłem. Cztery elementy, true to the game i te sprawy: wówczas to była moja religia, więc czułem się jak po audiencji, bez kitu. Co więcej? Wywiad przeprowadziliśmy wspólnie z poznanymi wówczas Andrzejem Cała i Piotrkiem „Ajkiem” Rudzińskim, a nasza znajomości utrzymały się do dziś i zaowocowały mnóstwem świetnie spędzonego czasu i wspólnych przedsięwzięć, co także zaliczam do jednych z większych rezultatów spotkania z Guru.
Prace nad książką „Beaty, Rymy, Życie” wspominam: Jako pierwsze, wielkie przedsięwzięcie dorosłego życia. Prace nad leksykonem zacząłem w wieku 19 lat. I o ile miałem już podstawowe doświadczenie dziennikarskie, tj. napisałem X recenzji, relacji z koncertów i przeprowadziłem kilka wywiadów, to porwanie się na napisanie encyklopedii tak pojemnego gatunku muzycznego było o rząd skali (albo kilka) większym projektem. Z perspektywy czasu była to dla mnie najlepsza szkoła biznesowego życia, jaką mogłem sobie wyobrazić. Jako redaktor prowadzący musiałem zebrać sztab współautorów, zadbać o treść książki, zarządzać pracami całego grona (było to z 10 osób), pozyskać wydawcę, osoby od korekty językowej, wszystkie niezbędne licencje i zgody, opracować system identyfikacji wizualnej, zorganizować kampanię medialną i wszystkie reklamy, kilka imprez promocyjnych, pozyskać sponsora, pilnować budżetu, a na koniec jeszcze wspierałem wydawcę w dystrybucji książki. A to wszystko równolegle z napisaniem połowy tej książki. Robienie tego wszystkiego po godzinach (bardziej nocach), w ramach studiów dziennych i pracy w MTV i dorywczej w kilku redakcjach, było niesamowitym lotem, i dziś mogę powiedzieć, że dało podwaliny mojego życia zawodowego. Nie jest ono już co prawda związane z dziennikarstwem muzycznym, ale zawsze sprowadza się do spinania rozbudowanych projektów w całość. Musieliśmy mieć z Andrzejem Cała mnóstwo niewiedzy na temat tego, z czym się będzie jadło takie przedsięwzięcie, by się na nie porwać. Chyba po raz pierwszy czułem się tak długo na naturalnym haju wywołanym ekscytacją związaną z realizacją projektu-marzenia. Pomimo tysięcy fakapów i przeciągającej się w nieskończoność premiery nie wspominam prac nad książką jako gehenny czy ciężkiej tyry, tylko po prostu długotrwałego (ponad 2 lata) nakładu prac na rzecz realizacji planu, w który bardzo wierzyliśmy. Cieszę się, że w ogóle w życiu miałem okazję poczuć takie uwznioślające emocje przez tak długo, a już zwłaszcza tak młodo i przy tak wdzięcznym projekcie.
True school w moim mniemaniu to: Podchwytliwe pytanie, gdyż temat był już wałkowany tyle razy do porzygu, iż obawiam się, że każdą odpowiedzią wystawię się na śmieszność. (śmiech) Przestałem już dawno w tych kategoriach odbierać muzykę. Skoro mam coś odpowiedzieć: chyba wolałbym, aby artysta, który wyraża się poprzez swoją twórczość, robił to w sposób wiarygodny, zgodny z sobą. Skoro owoce jego kreatywności wywierają na mnie wpływ, zdaje mi się, że byłby on lepszy, gdyby faktycznie dawał wyraz prawdziwym emocjom, opisywał doświadczenia, a nie tworzył wykalkulowany produkt. Z drugiej strony – kiedy i jak będę mógł to kiedykolwiek zweryfikować? W czasie epidemii fake newsów budowane na całkowitym bullshicie kariery mają najlepsze prosperity do kwitnięcia. Może to też jedna z przyczyn, dla których nie jest mi blisko do dzisiejszego rapu, zwłaszcza mainstreamowego. Łatkę „true school” mogę więc sobie wykorzystać do nawigowania pomiędzy wybranymi, genialnymi płytami ikon gatunku, by sobie o nich przypomnieć, i taki z niej największy pożytek.
Polski rapowy album, którego mogę słuchać cały czas to: Trudne pytanie, gdyż od jakiegoś czasu w zasadzie w ogóle nie słucham polskiego rapu, traktując tę czynność jako pewną formą niepotrzebnego mi masochizmu. (śmiech) Ogólnie kieruję się do muzyki instrumentalnej, w której słowa mnie albo nie rozpraszają, albo nie narzucają interpretacji danego utworu. Jeśli jednak miałbym wskazać polski rap krążek, który przy każdym odsłuchu budzi u mnie pozytywne skojarzenia, a na twardym dysku we łbie mam każdą linijkę i nutę, to będzie to „Nastukafszy” WFD (1999). Ma dla mnie o wiele większą wartość sentymentalną niż bardziej kultowy „Skandal” Molesty, jako że znacznie bliżej zawsze mi było do hip-hopu laidbackowego niż ulicznego, wesołego niż pogrążającego etc. Specjalne miejsce w mojej dyskografii mają także „EP+” Grammatika, „W 63 Minuty …” Kalibra, „Płyta Pilśniowa” Afro Kolektywu, „Na Wylot” Fisza i „Muzyka Klasyczna” Pezeta i Noona – to są też takie evergreeny, że pomimo wszelkich niedoskonałości techniczno/masteringowych etc., zawsze świetnie wchodzą. Ciężko obiektywnie ocenić, czy to za wartość sentymentalną i kojarzenie się z pięknymi czasami, w których formułowałem swój gust muzyczny, byłem beztroskim nastolatkiem, czy też za faktyczną wartość artystyczną, ale czy jakkolwiek trzeba to w ogóle ocenić? Wyzwalają oczekiwane emocje i to jest dla mnie bezdyskusyjnie najważniejsze. Wracam co jakiś czas do w zasadzie całej dyskografii Tego Typa Mesa, ze „Spalonymi innym słońcem” 2Cztery7 na czele.
Kolekcjonowanie płyt zacząłem od: Kolekcjonowania kaset? Pierwszą z nich kupiłem za pierwsze kieszonkowe, na pierwszej zielonej szkole w pierwszej klasie szkoły podstawowej, w wieku 7 lat w bodajże Świeradowie Zdrój. I była to kaseta Guns N Roses „November Rain”, w którym to zasłuchiwałem się na MTV ciągniętym z anteny satelitarnej. To był proroczy wydatek, gdyż w tej szeroko-rozumianej branży (wydawniczo/muzycznej) przez następne lata (i do tej pory) wydawałem w życiu najwięcej pieniędzy, ku swej wielkiej uciesze. Jak dostałem od rodziców walkmana, i mogłem słuchać muzyki także poza domem, mój świat zmienił się na całe życie. Od tego czasu zawsze miałem sprzęt do słuchania w drodze najbardziej „aktualnego” formatu, czyli następnie był to discman na klasyczne płyty audio, później na CD-ry z wypalonymi katalogami mp3, potem zwykły odtwarzacz mp3, iPod… I na każdy format gromadziłem setki albumów i składanek do odsłuchu, tak sobie organizując życie, żeby przez większą część dnia jednak słuchać świadomie wybranej muzyki (mam tak do tej pory). Natomiast od 2003 w zasadzie kupuję tylko płyty winylowe: straciłem sentyment do CD-ków – w sumie nawet nie mam ich gdzie odtwarzać poza samochodem. Woski jako nośnik pamiętam z wczesnego dzieciństwa, gdyż mój tato miał całkiem pokaźną kolekcję (ma do tej pory!) i z wosków słuchaliśmy z siostrą m.in. bajek. Prawdziwą bajką było natomiast kupienie sobie własnego gramofonu, czego dokonałem dopiero po 2-3 latach od rozpoczęcia kupowania winyli (ciekawostka: 30% nabywców czarnych płyt nie ma do nich odtwarzacza do tej pory). W międzyczasie robiłem już wiele zmian sprzętu, ciągle w pogoni za perfekcyjnym dźwiękiem, i znacznie zbliżyłem się do winyli jako formatu. Ich okładkami mam udekorowane mieszkanie, więc towarzyszą mi także wizualnie, ale i gabarytowo, gdyż przeprowadzanie się z kolekcją liczoną w setkach kilogramów jest, delikatnie mówiąc, uciążliwe. Próbuję trzymać się zasady, że kupuję jedynie absolutnie wybitne albumy, aby nie zagracić się totalnie i umieć też czerpać przyjemność ze słuchaniu krążków w skupieniu, ale… różnie z tym bywa. Po pierwsze wiele albumów uznaję za masterpieces, po drugie ciągle wychodzą nowe cuda, a po trzecie lubię sobie zrobić samemu niespodziankę i przywieźć, zwłaszcza z podróży lub pchlego targu, coś, co może mnie zaskoczyć. Jestem mistrzem świata w racjonalizowaniu, dlaczego obiektywnie trzeba tu i teraz kupić dany album. Mam jednak kilku dobrych współuzależnionych znajomych, którzy przechodzą podobne wewnętrzne boje, i tak to nam puchną kolekcje i okazje do celebrowania przepięknej muzyki w domowym zaciszu.
Rapowa grupa, której fenomenu nie kumam: Hemp Gru. I never thought that hip-hop would take it this far.
Gdybym mógł być w studiu i podpatrywać, jak powstaje jeden hiphopowy album z najntisów, to: Postawiłbym na: „ATLiens” (1996) OUTKastów. Słuchałem niedawno trzygodzinnego podcastu Questlove’a z Cee Lo Greenem (Goodie Mob) i pewnie ten wybór podejmuję na fali ich wspomnień z tamtych czasów, ale także marzy mi się to od obejrzenia na Netflixie świetnego dokumentu „The Art of Organized Noize”. Z dala od tłukących się ze sobą East Coast i West Coast, chłopaki w swoim studio The Dungeon w Atlancie zagrali w zu-peł-nie inną grę. Ciary na myśl o tym, w jaki sposób Rico Wade, Ray Murray i Sleepy Brown zadbali o oprawę muzyczną tego arcydzieła, oraz jak wyglądała w studio chemia pomiędzy ekipą. Zastanawiałem się nad wyborem „Aquemini” z racji na plejadę gości (Badu, George Clinton, Slick Rick, Raekwon), ale za czasów „ATLiens” musiało być jeszcze bardziej surowo, mistycznie, bez tak wielkich oczekiwań/budżetów, dlatego wolałbym być bliżej kreowania w ten sposób materiału. Ps. Na pewno objadłbym się wówczas tonami smażonego kurczaka, co też miało niemały wpływ na mój wybór.