fot. Stylwarszawski
Jakiś czas temu zdzwoniłem się z Kubą Knapem i przegadałem z nim kilkadziesiąt minut. Pamiętam, że gadaliśmy w piątek o godzinie 12:00, a momentami czułem się, jakbyśmy gawędzili sobie w kuchni na melanżu o 4 nad ranem… Wyszło fajnie. Mało śmiechu, dużo poważnych tematów. Sprawdźcie sami.
Mam wrażenie, że pisząc „Kuchnię polską”, byłeś dość zagubionym człowiekiem…
Coś w tym jest. Nie do końca wiedziałem, w którą stronę chcę ruszyć. Byłem już nawet pogodzony z myślą, że zostawiam życie twórcze. Okazało się, że jednak nie potrafiłem tego zrobić, bo ciągnie mnie do tworzenia, karmię się tym. Skutkiem płyty „Fundament” była ta cała seria moich wycieczek po Polsce… Widzisz, ja miałem farta w życiu i dość szybko odnalazłem swoją życiową pasję, dlatego ta reszta życia idzie mi bocznym torem. Nie boję się np. iść do normalnej roboty. Choć te moje były zawsze z najniższego szczebla, bo inne mnie nie rajcują. (śmiech) Traktuję pracę trochę jak przygodę. Nie mam czegoś takiego, że muszę się w firmie utrzymać, bo nabrałem kredytów. Nigdy nie czułem takiej wymuszonej odpowiedzialności. Jak chcę, to podejmuję pracę w Żabce u siebie na osiedlu, bo wiem, że pieniądz stamtąd starczy mi na przeżycie, a w międzyczasie napiszę płytę, zagram koncert i coś mi wpadnie do kieszeni. Z tej Żabki to chcieli mnie w ogóle ratować. (śmiech) Łatwo mnie rozpoznać, więc jasne, że ludzie mnie tam poznawali. Mój szlak miał ostatnio dużo elementów składowych, bo nagrałem sześć płyt, miałem kilka różnych robót – w tej ostatniej byłem trzy dni, bo targając sejfy z czwartego piętra, rozwaliłem sobie plecy. Non stop kombinacja. Szlak polega na tym, że daję się prowadzić. Kiedyś zadzwonił do mnie ziomek i powiedział, że ma wolne miejsce w swoim sklepie, no to się zgodziłem podjąć tę pracę. Potraktowałem te dwa miesiące pracy jak przygodę. Co za tym idzie, codziennie o godzinie 5:20 zasuwałem tramwajem przez całą Warszawę, by z Grochowa dojechać prawie na Bemowo.
Resztę naszej pogawędki znajdziecie tutaj.