Marcin Natali: Pod kątem dziennikarsko-zajawkowym rok 2019 był wręcz nieziemski.W odstępie kilku miesięcy udało mi się spełnić dwa marzenia i zrobić wywiady z dwoma artystami z mojego prywatnego Top 5 – najpierw Big K.R.I.T.’em, a potem Commonem. Kiedy dowiedziałem się, że Common – jeden z najlepszych i najbardziej szanowanych MC’s w historii, chodząca ikona zaangażowanego, świadomego rapu i zdobywca nagród Grammy, Oscara, a nawet Złotego Globu – będzie grać w Berlinie, porwałem się na coś z pozoru niemożliwego – zrobię z nim wywiad! Po kilku tygodniach na łączach z Universal Music Polska wsiedliśmy 3-osobową popkillerową ekipą do samochodu i wyruszyliśmy do stolicy Niemiec, wciąż nie mając ostatecznego potwierdzenia i pewności 100%, czy się uda – no ale jak to się mówi, „no risk no fun”…
W drodze do Berlina słuchaliśmy na ripicie najnowszej płyty legendy z Chicago „Let Love” oraz nieśmiertelnego klasyka z roku 2000 „Like Water For Chocolate”, nastrajając się na koncert i (trzymając kciuki za powodzenie naszego „Mission Impossible”) spotkanie twarzą w twarz. Przygotowując się do rozmowy obejrzałem kilkanaście wywiadów z Lonniem Rashid Lynnem, co sprawiło, że byłem dobrej myśli i mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać. No ale też przede wszystkim nie mogłem przegapić okazji, bo czy wiadomo, kiedy powtórzy się ona jeszcze raz? Gdy dzieliły nas około jedna-dwie godziny drogi od Berlina, dostaliśmy upragnione potwierdzenie – będzie wywiad! A razem z wiadomością namiar do managementu artysty i adres eleganckiego hotelu Ritz Carlton – pozostało tylko odezwać się, gdy będziemy już na miejscu.
Do Berlina dojechaliśmy przed czasem i wmaszerowaliśmy do holu luksusowego hotelu, obwieszeni statywami i aparatami. Usiedliśmy na kanapie i postanowiłem, nie tracąc czasu, odezwać się na podany numer telefonu. Szybka wiadomość zwrotna i zaraz na dole powitała nas jedna z bardzo uprzejmych współpracowniczek Commona, a po niej managerka artysty. Zaczęliśmy rozstawiać się ze sprzętem, choć okazało się, że przed nami w kolejności jest jeszcze ekipa dużego hiphopowego niemieckiego medium 16BarsTV. Za chwilę w holu wyłonił się sam gwiazdor wieczoru (a w sumie też popołudnia), maszerując w naszym kierunku powolnym, dostojnym krokiem. Managerka artysty przedstawiła mu nas po kolei, zapowiadając jednocześnie, że przyjechaliśmy specjalnie na jeden dzień z Polski – co zrobiło wrażenie, podobnie jak moja koszulka upamiętniająca J Dillę. Common podał rękę każdemu z nas a silnemu, pewnemu uściskowi dłoni towarzyszył kontakt wzrokowy i pełne skupienie – nie było to olewcze, automatyczne „hi, hey”, a odnieśliśmy wrażenie, że naprawdę starał się zapamiętać nasze imiona. Mała rzecz, ale znamienna i wiele mówiąca o kulturze osobistej.
Już na wstępie czuć było duży wewnętrzny spokój, jaki bije od 47-letniego rapera, pisarza i aktora rodem z chicagowskiego Southside. Mniej więcej po 40 minutach, kiedy ekipa 16Bars skończyła nagrywać swój materiał, przyszła pora na nas. Rozłożyliśmy na stole przed kanapą okładki niemal wszystkich albumów z dyskografii Commona – a także na dokładkę jego książkę „One Day It’ll All Make Sense” i tak jak przypuszczaliśmy, wywołało to u niego uśmiech i wprowadziło fajny klimat. Rozmowa popłynęła naturalnie – kiedy już zasiedliśmy obok siebie, Com’ po prostu zaczął opowiadać o okładkach i płytach, które przed nim leżały, a także wspominać czasy, kiedy tworzył te albumy. Cieszę się też, że miałem okazję wspomnieć mu o wielkim plakacie „Resurrection”, który wisi u mnie na drzwiach pokoju oraz usłyszeć jego reakcję – bezcenną: Naprawdę? Wow! Stary, cieszę się, że dotarło to aż do Polski w taki sposób. To niesamowite, jak dwóch chłopaków z zupełnie innych części świata może znaleźć więź poprzez tę muzykę i kulturę hip-hopu. Także jaram się tym faktem, to dla mnie zaszczyt, że tak spodobało Ci się „Resurrection”.
Cała rozmowa przebiegła w podobnie spokojnej, przyjaznej atmosferze, a Common błyszczał elokwencją, opanowaniem i skromnością, odpowiadając na moje pytania powoli, wyczerpująco. Do tego stopnia, że konwersacja z planowanych 20 minut przeciągnęła się aż do 40, a w tym czasie obaj zdążyliśmy już… zgłodnieć. Dobijała godzina 17, a ja sam w emocjach zapomniałem, że nie jadłem nic od wyjazdu z Warszawy. Podobnie mój rozmówca, który po zakończonym wywiadzie i podziękowaniu nam za to, co robimy (co za uczucie), pamiątkowych zdjęciach i kilku podpisach pomknął do pokoju, gdzie czekał na niego ciepły posiłek. No a miał na co zbierać siły – w końcu tego samego dnia wieczorem czekał go występ na żywo z pełnym bandem w berlińskim klubie Astra Kulturhaus.
Co to było zresztą za show – Common absolutnie imponował kondycja, emisją głosu i warsztatem rapowym, raz latając po scenie z boku na bok, rozgrzewając publikę, innym razem tańcząc breakdance w rytm kawałka „Universal Mind Control”, aby za moment uspokoić klimat, przysiąść i wygłosić krótki monolog o miłości czy… polityce, na scenie przypominającej inscenizację teatralną. Nie zabrakło pełnych soulu i nawiązań do wiary utworów z nowej płyty „Let Love”, chórków wokalnych, solówek instrumentalnych, ale też licznych klasyków z bogatej dyskografii, takich jak „The Light”, „The People” czy „Resurrection”. Jednym z najmocniejszych momentów było też na pewno wykonanie niedawnego singla „Hercules”, przy którym MC zeskoczył ze sceny i wbiegł w tłum, rapując cały numer wśród ludzi – ogień! To był niewiarygodny dzień i niezwykły wyjazd, a także zdecydowanie jeden z najcenniejszych, wyjątkowych momentów w mojej dziennikarsko-muzycznej przygodzie. Następny cel? Nie chcę zapeszać, ale już powoli nastawiam się na kolejny muzyczny wyjazd do Berlina, tym razem na wiosnę… Yes yes y’all, and you don’t stop…
PS. Jeszcze raz z tego miejsca dziękuję Ewie i Paulinie z Universal Music Polska za pomoc organizacyjną, a także Darkowi (WEST!) i Kubie Sandeckiemu za wspólny wypad i pomoc przy wywiadzie.