Długo oczekiwany solowy album Erosa z JWP, ukazał się – w końcu – w tym roku sumptem polskiego oddziału wytwórni Def Jam. A że nowojorska wytwórnia towarzyszyła mu od samego początku jego kontaktów z hip-hopem, to też niejedno o tym labelu Red Bullowi powiedział.
Skoro wywołałeś początki – kiedy to wszystko się zaczęło?
Moje hiphopowe początki sięgają wczesnych lat 90. ubiegłego wieku, kiedy nie było ani internetu, ani o rapowej muzyce nie pisali w kolorowych gazetach. Swoją wiedzę na jej temat czerpałem, jako szczęśliwy posiadacz kablówki, z programu „Yo! MTV Raps”. Uczyłem się na nim języka, ale przede wszystkim muzyki – byłem zafascynowany tym vibem, który wytwarzał amerykański hip-hop. To było coś zupełnie nowego! Miałem może 11, 12 lat – na osiedlu kręcili się wtedy skinheadzi, punkowcy, metale, którzy bardzo zaznaczali swoją odrębność kulturową poprzez strój i zachowania – i to, co przychodziło do nas z Ameryki, zajebiście działało na moją wyobraźnię.
Dzięki Bogu za kablówkę!
Tak, był rok 1992, może 1993… chłonąłem strasznie amerykańskie filmy, w których też pobrzmiewały hiphopowe brzmienia. Strasznie jarałem się ciuchami i całym tym zachodnim lifestylem. Luźne spodnie, czapeczki do tyłu – stary, uwielbiałem to! Ludzie dziś mają problem z tym, czym tak naprawdę był i jest hip-hop. Że jest nie tylko uliczną nawijką, ale szeroką kulturą – zbitkiem muzyki, sztuki didżejskiej, tańca. Hip-hop ma swój vibe i nie można go sprowadzać tylko do rapu. Od samego początku strasznie to działało na moją wyobraźnię – szczególnie w tej budzącej się po szarym PRL-u Polsce. Był zajebisty, bo w swej różnorodności mega kolorowy.
Pozostałą część wywiadu znajdziecie tutaj.