Wczoraj na Netflixa trafił drugi sezon serialu dokumentalnego „Hip-Hop Evolution”. W drugiej odsłonie otrzymujemy cztery odcinki, w których Shad (prowadzący) zabiera nas w podróż na południe Stanów Zjednoczonych, do Oakland, Nowego Jorku i poświęca jeden odcinek o opowieść o rapie zaangażowanym. Tym razem dowiadujemy się między innymi o tym: jak powstała załoga De La Soul i w ogóle całe Native Tongues. Wysłuchujemy wypowiedzi dotyczących trzech najważniejszych albumów z Nowego Jorku: Illmatic, Ready to Die i 36 Chambers, a także dowiadujemy się, co do powiedzenia ma legendarny Shock G z Digital Underground. Drugi sezon swoją obecnością ubarwili m.in.: Pete Rock, Rakewon, Method Man, Prince Paul, Bun-B, Q-Tip, Large Professor, członkowie Digital Underground, ekipa 2 Live Crew, Chuck D czy Krs-One i Bushwick Bill.
Zajawkę drugiego sezonu sprawdzicie tutaj.
Kilkanaście miesięcy temu zapytałem Marcina Flinta, czy podjąłby się napisania scenariusza dla polskiego „Hip-Hop Evolution”. Odpowiedział wtedy:
„Ciężko bym westchnął, bo ja już dziesiątki razy pływałem przez ten polski rap tam i z powrotem. I pewno wiele razy jeszcze popłynę, bo to czasy, gdy klikają się rankingi w stylu „12 produktów spożywczych, które wymieniali raperzy w swoich utworach”. A potem zapytał o budżet. Nie tylko dlatego, żeby móc zabezpieczyć sobie dość czasu, choć to przede wszystkim. Żeby mieć pewność, że to nie utknie w połowie i nie zrobię sobie szmaty z ksywki. Że nie będzie trzeba nocować po kolegach i ustawić trzynastu rozmów jednego dnia. Że ktoś zmontuje obraz i zmiksuje dźwięk jak należy. Widzisz, nasi raperzy są sfrustrowani i zmęczeni. Nie wszystkie kariery poszły weteranom po ich myśli, oj nie, i nie ma nic przyjemnego w stanięciu przed kamerą i kajaniu się, tłumaczeniu, że jest się nieudacznikiem, albo, że zabrakło szczęścia, że słuchacz nie dorósł, a wytwórnia oszukała. DMC mógł tak powiedzieć o Rakimie, bo wiedział, że jak coś, to on tę karierę rzeczywiście może skończyć i nie zginie. Jak chleb jest gigantyczny, to i na okruszkach ze stołu przeżyjesz. Nasz chleb nie jest wielki, to wymęczona buła. Poza tym Ameryka wpaja rywalizację, owszem, ale też pewną obrotność – nie tym razem, to innym, nie tu, to gdzie indziej. Mam wrażenie, że wbrew pozorom tych, którzy przyznają się, że ktoś jest po prostu od nich lepszy, mniej się stygmatyzuje. Nie wyszło, idziesz dalej. A tu jak coś nie wyjdzie, to powinieneś oblać się benzyną i podpalić, żeby przypadkiem nie rozsiewać porażki drogą kropelkową. Żeby banda tchórzy mogła gadać „a nie mówiłam, a nie mówiłam, co mu się wydawało, że jest artysta, gdyby poszedł pracować w Żabce, to byłby dziś pewno kierownikiem sklepu, miał szacun na dzielni i skrawki wędlin do zagospodarowania, a raz na trzy lata tydzień deszczu, Specjala i smażonego oleju we Władysławowie”. Ale ok, załóżmy, że ci wyszło – grasz tych koncertów od cholery, ile możesz, robisz przy płycie wywiadów ile wlezie, po występie złazisz do fanów, przed nimi podpisujesz płyty po skejtszopach. Nie masz życia i przyłazi ci typ z mikrofonem i kamerą i każe wspominać. Znowu. A mówiłeś to już tysiąc razy – Budzie, Miszczakowi z Calakiem, Flintowi z Calakiem, jakimś babom, którym wymarzyła się oryginalna (ta, oryginalna) praca magisterska, kilka razy w radiu i jeszcze 789 razy odpowiedziałeś na ten temat na swojej społecznościówce. Ty masz tu nową płytę, rok życia, producent sprzedał rodowe złoto matki, diler zabrał rower za długi, a dziewczyna odeszła do menedżera średniego szczebla, ale nie, ciągną cię za język, każą wracać do czasów, kiedy twój wydawca, wcześniej discopolowiec, trzymał hajs w słoju, klub pytany o odsłuchy wybuchał śmiechem, a ty, w kółko najebany, nie rymowałeś jak Rakim, oj nie, i masz tego kurwa pełną świadomość. I jeszcze żadnej pewności, że to wyjdzie fajnie i jakkolwiek dopali twoją karierę. Dlatego miło by było móc coś ludziom za fatygę zapłacić, żeby ich zmotywować, żeby się czuli w pracy, a nie robili ci łaskę. Poza tym no, „Hip-hop Evolution” to fascynujący Nowy Jork, tygiel, w którym buzują trendy. To fajne ciuchy, to wysyp ważnych płyt. Co buzowało w Poznaniu, Warszawie, Katowicach, Łodzi, Wrocławiu i Białymstoku w połowie lat 90.? A A A A Aluminium szeleściło. Deweloperzy padali na mózg, baby wyszarpywały sobie ciuchy ze szmateksów, dziewuchy wyły nagrania Nirvany wkuwane z pirackich gazet i wyjmowały kawałki kiełbasy spomiędzy zębów. Kluby były zupełnie żadne, raperzy i ich słuchacze funkcjonowali jako banda subkulturowych pojebów, „wypijemy jakąś goudę i zrobimy gdzieś bydło”, no, na palcach ręki policzę najntisowe płyty hiphopowe, których da się teraz słuchać. Ale to nasze „Hip-hop Evolution” mogłoby być smutnym, szarym, nudnym gównem. Dla fanów Guziora, Kubana, Żabsona i Bedoesa atrakcyjnym mniej więcej tak jak PRL. Czyli „no spoko, wiem, że było, ale parę zdjęć wystarczy”.
Cały wywiad z Flintem przeczytacie tutaj.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.