Jutro do sklepów trafi najnowszy krążek sygnowany logiem wytwórni Alkopoligamia. Zanim to jednak nastąpi, postanowiłem chwilę pogawędzić z członkiem zespołu 2cztery7 o wyjątkowym albumie „Słowowtóry”.
Autorem zdjęcia jest – SOLOVSKY.COM
Przed wywiadem odsłuchiwałem sobie – zresztą po raz enty – krążek „Funk dla smaku”. W głowie utkwił mi wers, który mógłby rozpocząć tę rozmowę – „Mam czegoś żałować? Może na czwartej płycie”. No więc słucham, pana.
So far so good, więc żałować chyba wciąż nie mam czego. Co nie znaczy, że nie patrzę na siebie krytycznie, a zwłaszcza na tego Karolka z lat 2004-2008 z rozbuchanym ego i kutaso-głowym postrzeganiem świata.
No tak. „Hardcore zaczyna się dopiero w sumie, gdy mówisz jednej, że idziesz do tej drugiej”. Kiedy przeszła ci „zajawka” na ten styl życia?
To nie jest kwestia zmiany zajawki. To jest kwestia bycia dorosłym. Facetem może być każdy, kto ma jaja. Ale by być mężczyzną, same jaja nie wystarczą. Trzeba pewnie poznać ból, łzy, własny wstyd czy wreszcie wartość trwałych kontaktów międzyludzkich, by zrozumieć i docenić coś więcej niż bycie gnojkiem. Więc w końcu poznałem tę jedną i choć długo wydawało mi się, że moje ego jest ważniejsze, chciałem znać ją już zawsze. Ale to jest możliwe tyko wtedy, jak nie pójdziesz do tej drugiej. No więc przewartościowałem to wszystko. Jestem sześć lat po ślubie i jestem szczęśliwym człowiekiem.
Odsuńmy na bok twoje życie prywatne. Ego w rapie pomaga czy przeszkadza?
Może jest jednym i drugim? Na bank po prostu składową. Nie znam rapera, czy w ogóle artysty, który by nie miał, choć aspiracji do bycia większym niż pomieszczenie, w którym się znajduje – bez niego trudno chyba wyjść przed ludzi i mówić/pokazywać im cokolwiek. Buckshot miał kiedyś takie wersy „I started out with nothing, got a little talent/Came up with something, got a little violent” – od talentu do przerośniętego ego prowadzi wielka autostrada i ktoś czasem taki po prostu jest, ktoś inny leczy kompleksy. Ale to ego wciąż szkicuje kształt twórcy. Kształt, bo jakkolwiek duże by nie było, to ma jakąś formę, która może zacząć dusić. W sumie łatwo się z tym uporać, ale też trzeba chyba najpierw dorosnąć, by nabrać pokory.
W takim razie ile tekstów na nowy album „napisało” twoje ego, a ile skromny Pjus?
Żadnego wprost, bo to nie jest płyta o mnie. To raczej suma przemyśleń, spojrzeń, perspektyw, doświadczeń czy wartości ubranych w podmioty liryczne i wiele twarzy najwyżej o podobnych rysach. Ja się z nikim nie ścigam ani nie użalam nad sobą, więc mogę sobie pozwolić na pójście w stronę kreacji, zabawy formą, która nie jest przyczepiona do mnie.
No dobrze, ale co w takim razie z tymi, którzy sięgną po twój album, by dowiedzieć się – najzwyczajniej w świecie – co u ciebie? Wiesz, od „Life after deaf” mija za moment już osiem lat.
Cały projekt jest sam w sobie odpowiedzią na to pytanie. Wracam z albumem po 8 latach, zdrowia nie ma, siła jest, potrzeba tworzenia, pomysły i forma są. Takie są więc fakty. Ale na albumie są także myśli i wartości, nawet jeśli podane między wierszami. Bo ja tu odszedłem nie tylko od opowiadania wprost o sobie, ale też od rapowego rysowania świata twardymi dokumentalnymi liniami. Rzucam reflektorem w mrok na różne kwestie. I to, co oświetlam, to raczej pół obrazu, czy jak mówi Głośny “pół banknotu”, drugie pół dokładasz Ty swoimi myślami i wyobrażeniami.
W informacji prasowej czytamy: „Za namową Łukasza Stasiaka stworzyłem pierwszą w Polsce (?) ghostwriterską płytę”. Za namową? Wahałeś się, czy siadać w ogóle do tego projektu?
Łukasz (Stasiak-red.) ten motyw wymyślił. To on mi powiedział kiedyś, że umiejętności pisania tekstów mi „nie urwało” i że mógłbym zrobić taką płytę. I to był strzał w dziesiątkę. Inna sprawa, że 3 lata temu, kiedy napisałem pierwszy tekst, nikt za bardzo nie wiedział jak się do tego zabrać od wielu stron technicznych. Ja się więc nie wahałem, ja po prostu nie umiałem tego jeszcze ogarnąć i musiałem znaleźć w sobie siły i potrzebę nauczenia się takiego procesu twórczo-organizacyjnego i jeszcze przekonać do niego innych.
Akurat przekonać innych do twojego pomysłu tak ciężko chyba nie było?
Bywało różnie (śmiech). Zmiany planów i obsady też następowały. Chwała i wielkie dzięki tym, co nagrali, bo włożyli w to często wypracowane latami umiejętności, pasję, czas i dostarczyli mi mnóstwo twórczych emocji. Mam nadzieję, że tych, których z różnych powodów na tym albumie zabrakło, uda mi się, chociaż złapać w celu wręczenia gotowej płyty.
Ale domyślam się, że plan, by nie wypełniać krążka tylko raperami towarzyszył ci od początku.
Owszem. Piosenki to kolejna próba przełamania czegoś tą płytą – raperzy piszą „kawałki, a nie piosenki”. Chyba w 2006 roku, napisałem dwie sztuki dla Dustplastic (Piotrka Pacaka i Praktika) – bardzo żałuję, że ten projekt nie został podsumowany krążkiem, szczególnie że liryką zajmowali się na ich potrzeby m.in. także Mes czy Blef. Ale wiedziałem, że na Piotrku Pacaku, jego talencie i wzajemnym szacunku twórczym mogę polegać. No i chciałem, jak prawie na całym albumie, zderzyć go z czymś innym niż soul/groove i ”mokre majty” (śmiech). Włodka do jego numeru dołożyłem, by to wzmocnić. Potem pojawił się pomysł na numer 2stepowy – szukałem damskiego wokalu, czującego taki rytm. Do tego znów coś złamać – tym razem w sobie – napisać bardzo kobiecy tekst.
A jaka jest geneza współpracy z Kortezem?
Chyba wymyśliłem od razu ten duet. Bo je też chciałem odpowiednio zestawiać i tworzyć kolejne mixy – zwłaszcza ludzi, którzy nigdy ze sobą nic nie nagrywali. Jeszcze w trakcie pisania całości odezwałem się do Pawła (Spinache-red.), który najpierw nieco sceptyczny do całości, zajarał się, jak dostał muzykę i tekst oraz potwierdził chęć nagrywania z Łukaszem (Kortez-red.). Obydwaj zgodziliśmy się, że jego leniwo-cyniczno-zachrypnięty momentami głos, będzie się dobrze „blendować” z całością. Kortez od razu był na tak. No i ciach! Nawet podczas nagrania partii śpiewanych Szogun powiedział: „Kurwa, Karol przecież ty jesteś głuchy! A potrafisz dobrać do siebie głosy i muzykę!”. Wszyscy byli zadowoleni.
Przed momentem wspomniałeś, że na liście gości doszło do roszad. Możesz zdradzić, kto miał się na krążku pojawić?
Powiedziałem sobie, że nie będę tworzył sztucznych sensacji. Z takich czy innych powodów, pewnych osób nie ma. I tyle. Ważne, kto nagrał.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi (śmiech). Porozmawiajmy jeszcze o ghostwriterach. Zadałem kiedyś Natalii Przybysz pytanie o śpiewanie tekstów, których sama nie pisze. Powiedziała mi wówczas, że czymś bardzo wartościowym jest śpiewanie dobrze napisanego tekstu, że jeśli ktoś dobrze interpretuje te teksty, to jest to wręcz sztuką. Jestem przekonany, że rozmawiałeś z twoimi gośćmi o tekstach, które im dostarczyłeś. Myślisz, że dobrze je zinterpretowali?
Drogi do finalnego numeru chyba nie były aż tak różne, jak ich geneza. Nawet jeżeli chodzi o interpretację. Dawałem czas i oczywiście nie narzucałem nikomu swojej wizji świata, wartości. Oceny i poglądy są obecne w tekstach, ale nie dominują, bo są ubrane w plastyczne, powiedzmy sobie uniwersalne historie. Więc sama ich interpretacja nie stanowiła też problemu, a Knap to już w ogóle nie musiał o nic pytać, bo wersy są o nim, są jego odbiciem. Jeżeli pojawiły się wątpliwości co do znaczeń pewnych neologizmów czy symboli, a jest ich sporo – ot choćby poukrywane nazwy warszawskich miejscówek, o których nawija Vienio – rozkminialiśmy je sobie w mig. Natomiast jeśli chodzi o interpretację wykonania, zostawiałem wolność – ja bym zrobił to pewnie inaczej, ale ja tu nie chciałem, by ktoś mierzył się ze mną, ale co najwyżej. z sobą. Wybór najlepszej wersji wokali zostawiałem nawet producentom czy realizatorom. Przecież ja ekspertem od słuchu nie jestem (śmiech).
Ale od pisania już tak (śmiech). Myślisz, że polski słuchacz hip-hopu będzie kiedykolwiek w stanie zaakceptować, nazwijmy to – jawny ghostwriting? „Jawny”, bo jestem przekonany, że na niejednej polskiej rapowej płycie, teksty kolegi, pisał kolega (śmiech). Innymi słowy – wyobrażasz sobie sytuacje, że przykładowo – Małpa otwarcie mówi, że rapuje teksty, które napisał mu Łona? Zapomnijmy naturalnie o twoim krążku, bo to okoliczność w pewien sposób wyjątkowa. W polskim rapie zawsze stawiało się – a i pewnie nadal – stawia się na autentyzm, prawdziwość, na muzykę autorską. Celowo chciałbym, byś pominął tutaj przykłady ze Stanów, bo to jednak zupełnie inny świat.
Nie da się pominąć, bo tam rap nie jest mniejszą czy większą niszą, ale prężną częścią showbiznesu. Inne wieloletnie tradycje muzyczne, relacje wydawnicze i… inne pieniądze – popyt i podaż robią swoje. Amerykański raper jest także, jak wielu innych wykonawców, bardziej aktorem wchodzącym w rolę postaci, stając się przekaźnikiem poglądów, myśli, historii, kultury chłopaków z sąsiedztwa. Więc nawet jeśli wiadomo, że taki Eazy-E rapował teksty Cube’a to nie zdejmowało to ani trochę autentyczności. Może gdyby raperzy w Polsce staliby się już X lat temu zauważanymi na dużą skalę ideologami/rzecznikami swojej generacji i nie pisali sami z „oszczędności” rynkowej, dziś to wejście w rolę „głosu” byłoby prostsze. A tak wciąż trwamy w niszy, mówiącej o niszy pojedynczymi głosami. „Słowotwóry” pokazują, że o rzeczach ważnych można mówić bez „ja” w centrum. Nie twierdzę, że to lepsze. To ciekawe.