Najpierw zrobiłam listę, choć wybór dziesięciu najlepszych płyt R&B jest prawie niemożliwy, potem spojrzałam na to zestawienie i szeroko się uśmiechnęłam. Niech to mocno sfeminiziowane grono z lat 1990-2010 będzie dopełnieniem zdania „R&B jest kobietą”. Na rozmowy o facetach lub bardziej odległych czasach czarnej muzyki przyjdzie jeszcze pora. Absolutne must-listen dla każdego, kto w dalszym ciągu nie wie skąd wzięło się Stripped Christiny Aguilery, Touch Amerie, Rated R Rihanny czy 21 Adele…
1. Mary J. Blige – My Life (1994)
Wszyscy zastanawiają się kim i gdzie byłby Notorious bez swojego skrzydłowego P. Diddy’ego, a nikt nie zadaje sobie pytania – co stało by się Mary J. Blige, gdyby nie producencka ręka Seana? Być może, gdyby doszło do spowiedzi artystki w postaci My Life, królowa hip hopowego soulu czy też soulowego hip hopu, odeszłaby w niepamięć. Nic z tych rzeczy. Mówi się, że drugi krążek to sprawdzian dla debiutanta, który już zyskał swoje pięć minut. Mary J. Blige zdała ten egzamin na piątkę, choć My Life usłane jest morzem łez, złamanym sercem, a nawet historiami podszytymi uzależnieniem od narkotyków czy alkoholu. To album, który dosłownie uratował życie artystce. Puff zadbał, by My Life okraszone było esencjonalnym soulem, stąd też na płycie aż duszo od klasycznych sampli w postaci kawałków Barry White’a, Curtisa Mayfielda, Isaaca Hayesa i Al Greena. Gdzieniegdzie przebija się także odchodzący w zapomnienie new jack swing. Sposób, w jaki Mary J. Blige opowiedziała o być może najbardziej ponurych losach swojego życia, jest tak autentyczny, że przemawia do słuchaczy po dziś dzień. I choć My Life nie ma tak silnego momentu jak późniejsze „No More Drama”, to siła tego albumu tkwi w jednostajnych melodiach, które dobitnie pokazują w jakim melancholijnym stanie była ówcześnie Mary. My Life przepełnione jest smutkiem i goryczą, ale pomimo depresyjnego wydźwięku, wciąż pozostawia nadzieję na lepsze jutro.
2. TLC – Crazy Sexy Cool (1994)
Pierwszy album TLC przyniósł sporo kontrowersji nie tylko ze względu na wygląd tych trzech nieokiełznanych nastolatek, ale także z racji tego, że rzucały ot tak feministyczne hasła i rapowały na potęgę o bezpiecznym seksie. Dwa lata później grupa pokazała się od nieco bardziej dojrzałej strony. Po kolorowych ubraniach wysmarowanych sprayem nie było śladu, co nie znaczy, że zniknął także posmak skandalu. Do niechlubnej promocji drugiego krążka największą cegiełkę dołożyła Left Eye, podpalając niechcący dom swojego ówczesnego chłopaka, Andre Risona. Co prawda, to tylko jeden z powodów dla których CrazySexyCool zapisało się na kartach muzycznej historii i nie zapominajmy o tym najważniejszym – solidnym materiale, będącym idealną fuzją R&B, hip hopu, soulu i funku. T-Boz, mająca zdecydowanie pierwszy głos w grupie, świetnie poprowadziła dziewczyny przez zadziorne, ale i zabawne, „Creep” czy seksowne „Red Light Special”, podczas gdy Chilli rozbudzała wyobraźnię milionów nastolatków w pełnym pasji i namiętności „Take Our Time”. Pomimo wyraźnej zmiany od czasów debiutu, TLC nie zapomniały o swoich korzeniach – wystarczy przywołać tylko „Waterfalls”. Po raz kolejny dziewczyny ostrzegały przed wirusem HIV, a zwrotka Left Eye w tym kawałku to katharsis w odniesieniu do wyżej wspomnianych wydarzeń z życia prywatnego. Być może to najbardziej szczera spowiedź raperki zapisana w rymach w pop kulturze w ogóle. Na tej płycie zgadza się dosłownie wszystko – nawet przeróbka „If I Was Your Girlfriend” rzuca oryginał Prince’a na kolana, nie wspominając już o potężnej końcówce w postaci „Sumthin’ Wicked This Way Comes”, która dzięki połówce OutKastu zyskała wydźwięk społeczno-polityczny, jakże aktualny patrząc na ostatnie rasistowskie wydarzenia w Ameryce. I pomyśleć, że w tym wypadku 23 miliony sprzedanych kopii równa się bankructwu ogłoszonemu z kretesem na rozdaniu nagród Grammy w 1996 roku… cóż, jeśli to jest cena, jaką TLC musiały zapłacić za nagranie najlepszego albumu R&B od czasów Where Did Our Love Go The Supremes, to było warto.
3. Janet Jackson – The Velvet Rope (1997)
Nie ma Janet Jackson bez The Velvet Rope, tak jak nie ma The Velvet Rope bez Janet Jackson. Najbardziej depresyjny okres w karierze siostry Micheala zaowocował równie chorobliwym materiałem. Wszystko to, co spotkało Janet po janet. The World Tour, w skrócie: załamanie nerwowe, zaburzenia odżywania i związek z facetem, któremu słowo „przemoc” nie było obce (więcej o tym w kawałku „What About”), znalazło ujście na The Velvet Rope. Skoncentrowana na tematach autobiograficznych Janet sięgnęła po buntowniczy pop, pokazując, że muzyczna rebelia to rzeczywistość, a nie wyświechtany slogan. Za tę przemianę wokalistki odpowiadają przede wszystkim producenci Jimmy Jam oraz Terry Lewis. Jednym z najważniejszych numerów na tej płycie jest „Together Again”, które hołduje zmarłemu na AIDS przyjacielowi samej zainteresowanej. Wkurzona na cały świat Jackson zabrała nawet głos w sprawie związków homoseksualnych, czego przykładem jest mocno rozbudowany singiel „Free Xone”. Nie należy zapominać także o nieco lżejszych numerach, które pozwalają złapać oddech podczas słuchania The Velvet Rope, takich jak „Gone Til It’s Gone”, w którym użyto znanego wszystkim sampla z singla Toni Mitchell, czy mocno imprezowym „Go Deep”. Bez zbędnej przesady, to najbardziej wymagająca, najbardziej mroczna i najtrudniejsza płyta do przyswojenia z całego tego zestawienia.
4. Mariah Carey – Butterfly (1997)
O tym, że Mariah jest jedną z największych diw przekonaliśmy się już przy debiucie, Mariah Carey, wydanym w 1992 roku. W show biznesie panuje jednak niepisana zasada – po jakimś czasie głos na skalę pięciu oktaw przestaje zaskakiwać. Wiedziała o tym Whitney Houston nagrywając My Love Is Your Love, wiedziała o tym także Mariah, która uczyniła Butterfly najbardziej przełomowym albumem w swojej karierze. Być może był to krążek z kategorii tych „być albo nie być”. W końcu artystka pozbyła się maniery „prześpiewywania” piosenek w decydujących momentach. To element, którego po wielu latach wciąż brakuje Edycie Górniak. Minimalistyczne ballady „Butterfly”, „Breakdown” oraz „My All” na długo zapadają w pamięć, pomimo tego, że wydają się być dość skromne w stosunku do swoich poprzedników, „Hero” lub „Without You”. Carey z jeszcze odwagą niż wcześniej sięgnęła po wszędobylskie jak na tamte czasy hip hopowe akcenty, co zostało przyjęte z ogromnym uznaniem, i z sukcesem było kontynuowane do czasów The Emancipation of Mimi. Warto też zaznaczyć, że teledysk do słodkiego „Honey” przełamał stereotyp konserwatywnej dziewczynki z małego ekranu bowiem Mariah postawiła na nieco bardziej wulgarny wizerunek. To było ruch, na który czekali wszyscy – diwa zeszła na ziemię do ludu, pokazując całemu światu czym jest eleganckie połączenie popu, R&B i soulu.
5. Aaliyah – Aaliyah (2001)
5 lat. Tyle czasu zajęło Aaliyah, by powrócić na muzyczny piedestał po ciepło przyjętym przez krytyków One in a Million. Na trzecim krążku, podopieczna Missy Elliott i Timbalanda, poszła o krok dalej niż TLC na swoim opus magnum, Fanmail. Aaliyah to płyta, która w najlepszy sposób ukazuje to, co działo się na przełomie millenium w nowoczesnym R&B. Ten krążek opiera się na nieustannie pulsujących popowych melodiach przeplatających się z wolniejszymi neo soulowymi wstawkami. Nie brakuje tu niespodziewanych elektronicznych cięć, połamanych, rytmicznych hip hopowych beatów. Ba, na tym albumie pojawiają się nawet mroczne inspiracje, a mocnego uderzenia w postaci „I Can Be” nie powstydziłaby się żadna wokalistka rockowa. Wydaje się, że w tym momencie swojego życia Aaliyah jak nigdy wcześniej była świadoma siły swojego głosu – nie tylko potrafiła wydobyć z niego słodycz na miarę radiowego hitu („More Than a Woman”), ale także sprostała wielkiemu wyzwaniu, jakim niewątpliwie była trudna do intonacji ballada „I Care 4 U”. Pisząc o tym albumie, nie można zapomnieć o wielkiej roli Statica, który odpowiedzialny był za większość tekstów. Lekkie pióro Garreta w doskonały sposób pomogło Liyah w poruszaniu tematyki niewinnych romansów. Nie bez powodu (i nie jest nim ten sam kolor okładki) porównuje się Aaliyah do Control Janet Jackson. Jest w tej płycie coś mistycznego, coś co sprawia, że na samą myśl o tym, że jest to ostatni krążek nagrany przez Aaliyah za życia, sprawia, że człowiek dostaje gęsiej skórki z każdym kolejnym odsłuchem płyty.
6. Alicia Keys – Songs in A Minor (2001)
Nigdy nie zapomnę tego momentu, w którym jako dziewięciolatka oglądałam Telexpress z wypiekami na twarzy wyczekując na blok muzyczny Marka Sierockiego, a na małym ekranie pojawiła się Alicia Keys z singlem „Fallin'”. Ta drobna dziewczyna w warkoczykach zdefiniowała słowo „fortepian” na nowo. Już wtedy wielu krytyków porównywało ją do Arethy Franklin. Songs in A Minor to jeden z najbardziej estetycznych debiutów, jakie kiedykolwiek powstały. To retrospektywna mieszanka R&B, soulu i neosoulu, która koi zmysły od pierwszej do ostatniej minuty. Nie pisząc nawet o singlach, które są oczywistym aktem geniuszu, na wyróżnienie zasługują trzymające w napięciu „Rock With U”, rozpaczliwe „Goodbye”, mające w sobie nutkę niepokoju „Never Felt This Way” oraz pełne smutku i uczucia bezradności „Why Do I Feel So Sad”. Alicia Keys zapunktowała na tej płycie równie mocno w warstwie lirycznej – w nadzwyczaj lekki (co wcale nie oznaczy prosty) sposób opowiada o mniej lub bardziej skomplikowanych relacjach damsko-męskich. Jest więc bardzo emocjonalnie, ale absolutnie nie wyczuwa się tutaj nawet krzty naiwności, bo o dziwo jak na nagrywającą debiut dwudziestolatkę, materiał ten jest niezwykle dojrzały. Szkoda, że Keys pod okiem Swizz Beatza straciła to wyczucie smaku bowiem słuchając numerów takich jak „New Day” czy „No One” wygląda na to, że czasy „klasy samej w sobie” minęły bezpowrotnie.
7. Beyoncé – Dangerously in Love (2003)
Wydając swój pierwszy debiutancki album Beyoncé była już multimilionerką i supergwiazdą zespołu Destiny’s Child. Fakt ten, mógł pomóc w równym stopniu, co zaszkodzić. Presja musiała być ogromna, zwłaszcza, że w międzyczasie jej koleżanka po fachu, Kelly Rowland, starałą się ugruntować swoją solową pozycję na rynku hitem nagranym wspólnie z raperem Nelly, „Dilemma”. I wychodziło jej to całkiem nieźle. Przyszła królowa muzyki pop wiedziała jednak, co robi. Pierwszy singiel, a zarazem drugi numer nagrany z przyszłym mężem – Jayem Z, „Crazy in Love”, był idealnym motorem napędowym kariery Beyoncé w pojedynkę. Tą energetyczną, zadziorną i pełną pasji kompozycją, artystka wprost zakpiła z wszelkiego banału, który panował ówcześnie na listach przebojów. I choć nie ma na świecie osoby, która nie znałaby czołowego singla tego albumu, Dangerously in Love nabrało siły dopiero z perspektywy czasu. Nikt nie potrafi włożyć tyle serca w pasję, jaką jest muzyka, co Beyoncé. I nieważne czy jest flirtującą ze słuchaczą damą („Naughty Boy”), arabską księżniczką na miarę Jasminy z Alladyna („Baby Boy”), zwykłą dziewczyną z blokowisk („Hip Hop Star”), niezależną silną kobietą („Me, Myself and I”) czy oddaną, pełną namiętności kochanką („Dangerously in Love”) – w każdej roli wypada równie autentycznie. Na koncercie w stolicy podczas Orange Warsaw Festival kilka lat temu, Beyoncé zaśmiała się głośno, mówiąc: wytwórnia śmiała twierdzić, że nie mam ani jednego hitu na debiutanckim albumie, podczas gdy w rzeczywistości miałam ich aż pięć! Publiczność oszalała. I choć każdy kolejny album Beyoncé ma w sobie pierwiastek fenomenu, nie należy zapominać, kiedy naprawdę narodził się ten talent, a wraz z nim sukces i chwała, trwające po dziś dzień.
8. Kelis – Tasty (2003)
Do trzech razy sztuka – to chyba zasada, którą kierowali się Kelis oraz The Neptunes współpracując przy kolejnym projekcie. Kaleidoscope i Wanderland zostały przyjęte dość dobrze przez krytyków, zwłaszcza na Starym Kontynencie, ale dopiero Tasty pozwoliło podbić serca całej Ameryki. I choć już wtedy muzyczny świat zachwycał się produkcją Pharrella; ba, być może nawet powoli miał już jej dosyć, wydaje się, że wyczucie czasu dla Tasty było idealne. Sama Kelis na przestrzeni lat nabrała pewności siebie i jakby oswoiła się z myślą, że żeby coś ugrać, trzeba czasem wyjść na przeciw frywolnym metaforom, które rozbudzą zmysły niejednego słuchacza. Kelis wypada najlepiej, kiedy śpiewa jakby od niechcenia, będąc wyraźnie znudzoną połamanymi beatami, ale to właśnie ta postawa zblazowanej diwy intryguje w niej najbardziej. Ten album to narodziny czepialskiej, bezcelnej i zadziornej Kelis, która nie ulega nawet przez organizacją PeTA. Tasty to cukiereczek wśród lukrowanego R&B; jakby to powiedział Forrest Gump: pudełko czekoladek, gdzie nigdy nie wiesz co się trafi. The Neptunes, Dallas Austin, Rockwilder i kilku innych czołowych producentów zadbało o różnorodność dźwięków. Tak więc, mamy tutaj kipiące mocno rockowe „Keep It Down”, fantastyczny hip hopowy „In Public” z udziałem Nasa, pulsujące funkiem „Millionaire” z jedną z najlepszych zwrotek Andrego 3000 oraz pretensjonalne, monotonne „Stick Up”, które zamyka płytę. Najgorętsze momenty tego albumu, „Trick Me” oraz „Milkshake”, można rozpatrywać tylko w kategorii: kocham albo nienawidzę. Tasty to najlepszy przykład tego, że Kelis nie uznaje półśrodków.
9. Amy Winehouse – Back to Black (2007)
Amy Winehouse mogła być uzależniona od alkoholu i narkotyków, mogła jawić się w mediach jako psychicznie chora menelka, ale jedno trzeba przyznać – ta dziewczyna zmieniła oblicze współczesnej muzyki nie lepiej i nie gorzej niż zrobił to Kurt Cobain z zespołem Nirvana dwie, trzy dekady temu. Back to Black to perfekcyjna kontynuacja Frank i zarazem ostatni poważny projekt zmarłej cztery lata temu gwiazdy. Ten album to jej muzyczna wizytówka, która naszpikowana jest inspiracjami sięgającymi nawet do lat 50. czy 60. XX wieku. Siła tej płyty tkwi nie tylko w wyważonej produkcji autorstwa Marka Ronsona i Saalama Remi’ego czy surowym głosie wokalistki, ale także w słodko-gorzkich tekstach, które nie raz nie dwa, zabarwione są nutką ironii, a nawet dziewczęcej złośliwości. Wystarczy przywołać singlowe „Rehab”, „Back to Black” czy „You Know I’m No Good”. Nasze prababcie, babcie i matki zachwycały się Niną Simone, my mieliśmy swoją własną. Znam ludzi, którzy nigdy w życiu nie sięgnęliby po jazz gdyby nie drugi krążek Amy. I niech to zdanie będzie najlepszą rekomendacją Back to Black.
10. Janelle Monáe – The ArchAndroid (2010)
Oczekiwania w stosunku do Janelle Monáe po wydaniu Metropolis: Suite I (The Chase) były ogromne, ale chyba nikt nie spodziewał się tego, co zaprezentowała artystka z Kansas. The ArchAndroid to muzyczny Matrix, z tą różnicą, że nikt nie pyta Was o wybór czerwonej lub niebieskiej pigułki. Gdy słucha się tego krążka, narkotyki stają się zbędne. Wyobraźnia Monáe przeszła ludzkie pojęcie, ale cytując moją koleżankę: taką płytę mógł nagrać tylko android. Nie ma takiego gatunku na świecie, który nie znalazłby choćby odrobiny miejsca na tej płycie. Pop, indie, rap, gospel, rock, Motown, post-outkastowe brzmienie rodem z Atlanty – czegokolwiek dotknie się ta dziewczyna, zamienia się w złoto. Ta płyta to wolność w najczystszym znaczeniu tego słowa. Podróż w czasie Janelle zaczyna spokojnym „Dance or Die”, ale niech Was to nie zabije z tropu – muzyczny rollercoaster trwa w najlepsze przy szybkim „Faster” i tanecznym Tightrope”. Od czasu do czasu Monáe zwalnia tempo, by zapłakać gorzko nad straconą miłością, tak jak w przypadku „Oh, Maker”, tylko po to, by potem wyładować frustracje całego świata za pomocą „Come Alive (War of the Roses)”. To tylko pierwsza część podróży po muzycznej galaktyce, w której Janelle zaskakuje swoją oryginalnością. The ArchAndroid to gotowy soundtrack do musicalu w stylu sci-fi i w sumie dziwię się, że nikt jeszcze nie zrealizował tego pomysłu bowiem historia o Cindi Mayweather z takim podkładem mogłaby poruszyć sto razy bardziej niż nowe Star Wars.
Autor tekstu: Eye Ma (Soulbowl)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.