Soul w wolnych chwilach

„Masz dział Soul. Masz wolną rękę” – z takimi intencjami zaproszono mnie do pisania dla Vinyli Reda. Muszę przyznać, że nie wzięło się to znikąd, bo z wszystkich muzycznych miłości mojego życia to soul od lat pewnie stoi na piedestale. Pomimo to, dziś oddam się „jedynej prawdziwej, amerykańskiej sztuce”, której trzecie święto cały świat będzie obchodził z ostatnim dniem bieżącego miesiąca. To jazz!

Kwiecień od 13 lat mianuje się jako Jazz Apprecciation Month (JAM), a ja – nieskończona fanka żywej instrumentalizacji – chciałam dołożyć swoją cegiełkę do inicjatywy i wyrazić uznanie dla gatunku. Niestety nie mogę powiedzieć, że jest to tradycja mojego dzieciństwa jak w przypadku wielkich i na wpół zapomnianych animatorów ruchu jazzowego. Szacunku dla skomplikowanej formy musiałam nauczyć się sama.

Strukturalnie oblicze króla Nowego Orleanu jest bardziej pokręcone niż przeciętny hit radiowych list przebojów, głównie z powodu improwizowanego charakteru współpracujących ze sobą melodii i rytmów. Złożone metrum, synkopa i wszystkie te zawikłane muzyczne zjawiska sprawiają, że trudno jest oswoić z nim ośrodki słuchowe. Niemniej jednak każda nuta ma znaczenie, więc cierpliwości – z kolejnym odsłuchem jazz zacznie nabierać sensu.

Tylko od czego zacząć?

Waga lekka

Ekspozycja na ten gatunek może wywołać u początkującego słuchacza stan splątania, a stereotypowe skojarzenia z zadymionymi klubami aż szczypią w oczy, wobec tego znaczenie prościej jest zaprzyjaźnić się z muzyką w łatwo-przyswajalnej formie – brzmieniem, które gładko wślizguje się do ucha i wprawia naszą głowę w łagodny, równy rytm. Puls zwalnia, oddech się reguluje, niepotrzebne myśli znajdują ujście. Kto jest w stanie tego dokonać? Sztampowym przykładem, numerem jeden na liście jest bez wątpienia album Lonnie Liston Smith & The Cosmic Echoes „Reflections of a Golden Dreams” (RCA, 1976) – najtrafniej ujmując: melatonina w dźwięku. Numer dwa to takty wybijane miotełką i jeden z dwóch artystów, dzięki którym flet nie kojarzy mi się z wywabianiem hamelskich szczurów, niemniej jednak płyty powstałe u schyłku lat 60., kiedy wszystko w jazzie uległo zmianie, z reguły bywają kłopotliwe w odbiorze, stąd ograniczę się do utworu „Like It Is” z albumu „The Blue Yusef Lateef” (1968, Atlantic). Dla wzbogacenia przyprawię akapit odrobiną orientu – wibrującym „Love Light” (1978, Toshiba -EMI) autorstwa Yutaki Yokokury. Pozycja obowiązkowa!

Giganci

Są takie figury, których nie wypada pomijać pisząc i mówiąc o jazzie, niestety na ich poziomie słuchacz nie uświadczy miłosierdzia, toteż przebrnięcie przez dzieło któregokolwiek z pionierów
gatunku może okazać się żmudną drogą. Na szczęście od każdej reguły są wyjątki. Sentymentalny utwór otwierający album „Duke Ellington” & John Coltarne” (1963), magnum opus Popsa – niezapomniane „What a wonderful world”, wzruszający „Wise One i funkujący „You and Music” Donalda Byrda to moja fantastyczna czwórka spośród 10 dekad aktywności jazzu – nie przestaję szukać!

Soundtrack

Muzyka bez wątpienia odgrywa podstawową rolę w budowaniu nastroju podczas każdej sceny filmowej, sporadycznie pojawia się tam nasz bohater tytułowy – jako tło wystawnych przyjęć koktajlowych, wesel i big-bandowych popisów scenicznych w harlemskim speakeasy. Są jednak
filmy wyposażone w soundtrack wyłącznie jazzowy, rzadkie jak grudniowa tęcza i równie zachwycające. Władysław Pasikowski może się poszczycić owocną współpracę z Tomaszem Stańką przy „Reichu” (1992), jednak nic nie brzmi jak saksofon Henryka Miśkiewicza wspierany smyczkową symfonią w „Wieczorach” skomponowanych przez Michała Lorenca do drugiej części „Psów” (1994) – całą listę sposobów na pokochanie jazzu mogłabym streścić tym jednym utworem. Pozycją „a must” zza oceanu jest doskonale(!) współgrająca z obiektywem Michaela Champana muzyka w do „Taksówkarza” (1976) dedykowanego Bernardowi Herrmannowi za bycie ostatnim z jego życiowych dzieł.

Rap essentials

Z przymrużeniem oka można rzec, że najbardziej rozpoznawalny jazzman Miles Davis skończył żywot robiąc rap („Doo-bop”, 1992). Gdybym chciała ograniczyć się wyłącznie do najbardziej nobliwych produkcji zawierających w sobie pierwiastki obu gatunków, to i tak prawdopodobnie musiałabym pominąć kilka punktów, a więc treściwe i uczciwe wymienię trzy pozycję, które jako pierwsze przyszły mi do głowy (poza ATCQ): Buckshot LeFonque, Jazz Liberatorz, Digable Planets!

Wersja papierowa

Internetowa odsłona Matrasu na zapytanie o muzyczne (auto)biografie odpowiada ponad tysiącem wyników. Ja w swojej kolekcji mam kilkanaście życiorysów m.in. Milesa, Urbaniaka, Ellingtona, Lady Day i Armstronga. Książki te, poza encyklopedycznymi faktami, posiadają jeden niespotykany w innych gatunkach literackich atrybut – możliwość spojrzenia na tę samą sytuację oczyma różnych artystów. To prawie jak móc zasiąść z nimi przy jednym stole i na żywo obserwować łączące ich relacje! Jeżeli to do Was nie przemawia – spieszę dodać, iż jazz ukochał sobie nie tylko słuchaczy i muzyków, ale również dziennikarzy i publicystów traktujących o jego historii i temperamencie z równie wielką pasją. Polski czytelnik z pewnością doceni 230-stronnicową monografię Leopolda Tyrmanda „U brzegów jazzu” (1957) – lektura mocno wzbogacająca! Dla lubiących cieszyć oko, wydawnictwo Taschen – specjalizujące się w wielojęzycznych wydaniach i przeróżnych albumów – posiada w swojej ofercie opasły wolumin „Jazz Covers” (2008), w którym (jak obiecuje tytuł) znajdziemy ponad 1000 okładek jazzowych longplay’ów wydanych pomiędzy rokiem 1940 a 1990. Forma w jakiej Taschen dostarcza nam owy produkt jest warta swojej dość wysokiej ceny. Tymczasem, w mojej opinii, flagowym wyrobem wydawnictwa jest historia spisana przez Joachima Berendta okraszona fotografiami Williama Claxtona w monumentalnej księdze zatytułowanej „JazzLife” (2003). Owe cudo dostępne jest w kilku wersjach: ponad 700-stronnicowej wersji kolekcjonerskiej (wartej kilka tysięcy dolarów!) oraz ponad 500 – stronicowej, ważącej 4kg „standardowej” opcji dostępnej w wydaniu czarno-białym (setki $) i kolorowym (dziesiątki $). Inwestycja warta grzechu!

Historia

Nie da się w kilku zdaniach streścić historii muzyki od dekad będącej narratorem prawdziwego życia. To doskonały owoc triumfu dumy nad cierpieniem i przyznam, że nic poza słowami uznania dla jego walecznej natury nie przychodzi mi do głowy. Z czystym sercem zachęcam zagłębić się w temat, bo niezależnie od miejsca, które wybierzecie – czy będzie to Polska, Stany czy nawet Daleki Wschód – zostaniecie obdarowani nie tylko lekcją muzyki, ale przede wszystkim opowiadaniem o czasach największych socjo-polityczno-kulturowych przewrotów.

Syreni śpiew

Jazz ma naturę mizoginiczną, ale gdyby się dokładniej przyjrzeć, to dostrzeżemy w tle grupę wspaniałych kobiet, które bez zbędnego rezonu i zadzierania nosa towarzyszą mu od początku. Billie Holiday, Dee Dee Bridgewater, Ella Fitzgerald, Sarah Vaughen, Dinah Washington, Nina Simone, Diana Reeves…panteon wokalistki jazzowej bezapelacyjnie należy do pań, ale co jeśli jazz nie tylko jest kobietą, ale może być blondynką? Pierwszy raz ośmieliłam się zadać to pytanie obejrzawszy DVD z zapisem koncertów Anny Marii Jopek w Farat Film Studio i 17 galę Fryderyków poświęconą ofiarom katastrofy smoleńskiej (2010). Te wspaniałe widowiska uzmysłowiły mi jak bardzo chwalę cudze – swojego nie znając. Na szczęście są artystki, jak autorka ambitnego „Crossing Projects” (2013), które pomogły mi się pozbyć wyrzutów sumienia. Możecie polemizować, ale prawdą jest, że przepisem na prawdziwą sztukę są emocje, a kto, jeśli nie kobieta, zna się na nich najlepiej?

Punktów miało być więcej, ale pomysł na pierwszy post postawił przede mną wysoką poprzeczkę, bo w tej kategorii muzycznej namiętności często tyranizowane są przez techniczną ekwilibrystykę i ja sama bywam beneficjentem jazzowych uroków tylko sporadycznie, a mimo to, mam nadzieję, że dochodząc do tego miejsca uświadomiliście sobie, że nie taki on straszny, jak go malują, a nasze poszukiwania będą kontynuowane…

Autor tekstu: Karo Love

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz